Nie mogę adoptować psa - nie mam warunków. - mówiłam. I miałam rację. Nie miałam warunków. Aż w końcu pies zadecydował za mnie - po prostu się znalazł. taką decyzję podjęła za mnie Szekla 16 lat temu. I taką samą teraz Klucha. Zostałam postawiona pod ścianą i warunki musiały się znaleźć. Ale... nie każdy ma taka możliwość i nie możemy odsądzać innych od czci i wiary, że nie chcą adoptować czy przygarnąć psa. I zaraz Wam to wyłuszczę. Jak zwykle ja - na przykładach. Zapewne więc nie wyczerpię tematu.
1) Pies starszy - zawsze chciałam pomagać. Mam to gdzieś w genach. Chciałam przygarnąć starszego kundelka, bez szansy na dom, żeby przynajmniej miał ciepło na koniec życia. (idea piękna, prawda?) ale: - mieszkam na 4 piętrze bez windy. Pies starszy w większości przypadków będzie miał problem z chodzeniem. Albo teraz, albo za chwilę. - moje mieszkanie nie nadaje się nawet na dom tymczasowy dla staruszka - pies starszy zazwyczaj choruje. Do lecznicy nie mam daleko, (wybitnie dobrej), ale pracując po 10 h dziennie - na szczęście zdalnie - nie mogę zagwarantować psu, że będę miała czas na bieganie do weta w godzinach otwarcia lecznicy - mieszkam sama i nikt mnie w tym nie zastąpi ale: - wyobraźmy sobie, ze mieszkam z rodziną (dzieci w pakiecie), ma mnie kto zastąpić i nawet wynieść psa na 4 piętro. I dzieci, które psa pokochają, musza się od razu zmierzyć z jego chorobą i szybkim odejściem. - tu pytanie w jakim wieku te dzieci są, ale to też trzeba wziąć pod uwagę. Szekla lat 15. Juz nie chodze na długie spacery 2) Pies kilkuletni ma traumy. Choćby nie wiem co. Traumy, przyzwyczajenia, swoje widzimisię. Tu, zanim adoptujemy, koniecznie musimy zapoznać go z całym potencjalnym stadem. Jak również warto się zapoznać z tzw. historią psa.
- jeżeli mamy małe dzieci nie możemy wziąć psa, który dzieci nie lubi. Nie możemy też wziać psa, który nerwowo reaguje na dotyk (bo kto powstrzyma dziecko przed ciągnięciem za uszy czy ogon). Nerwowo oznacza łapanie zębami lub gryzienie. Jeśli te dzieci są już podrośnięte, to można próbować. Ale wtedy przed adopcją konieczne jest kilkukrotne zapoznanie obu części nowego stada. Ale, ale... jest taka rodzina (moich znajomych) którzy wzięli przybłędę o nieznanej przeszłości, mając dwójkę dzieci (rok i trzy lata). Pojechali po niego, pokazali młodemu piesa... I jakoś tak wyszło, że Ciastek jest u nich i nie ma lepszego wujka dla dzieciaków niż ten pies. Z neta - https://matkaprezesa.pl/2017/04/pies-i-niemowle.html Jest taka rodzina (mojego szefa notabene) mała dziewczynka lat 3 bodaj i pies po przejściach wzięty ze schroniska. Mała usiłuje wejść na psa, wyrwać mu uszy, sprawdzić czy ma zęby - normalne :) a pies się wyraźnie boi, odsuwa i czasem wyszczerzy zębiska. Szczerze mówiąc - nie zdecydowałabym się na adopcję psa z traumami przy tak małym dziecku, ale... radzą sobie świetnie. behawiorystka działa, rodzice pilnują i jest więcej niż super. Istnieją tak razem już kilka miesięcy - co wskazuje na to, że nic poważnego stać się nie powinno. Niemniej jednak: chodzi o to, żeby sobie zdawać sprawę i chciec nad nimi pracować.
to tez z neta - ale podobna rzecz widzialam na wlasne oczy - https://miauhau.pl/czytelnia/male-dzieci-i-ich-duze-psy.html - jezeli ma się inne zwierzęta - pamiętajmy, że to podstawowe stado jest. To nasze zwirze akceptują nasz wybór lub nie. Przykład drastyczny nieco, ale Rumun miał kolegę z kojca, Miska. Duży, piękny pies. Razem zostali zabrani od nieodpowiedzialnego właściciela. Po wzięciu Rumuna, postanowiliśmy pojechać po Miśka. Decyzja bardzo ludzka - dwóch kumpli powinno być razem. Aha, tylko że wprowadziliśmy bezbłędnie działające stado dwóch młodych samców, do działającego stada dwóch starszych suk (Trufla i Szekla). To był błąd. W efekcie rzucenia piłeczki dla Trufli (błąd taty, doświadczonego właściciela psów), Rumun z Miśkiem po prostu się na Truflę rzucili i lekko ją poharatali. Misiek w tym stadzie był prowodyrem, a wykonawca chuligańskich wyskoków był Rumun. Ze ściśniętym sercem musieliśmy chłopaków oddać. Na szczęście mama została przekonana, aby dać Rumkowi jeszcze jedną szansę (chwalić i wielbić behawiorystę, pana Arka, ze schroniska). W pojedynkę już nie chacharzył. Skończyło się dobrze, bo na Misia czekał drugi dom, wiec wyrzuty sumienia trwały krótko, ale jednak... To się nie powinno było zdarzyć w domu, w którym psy były od zawsze. W domu, który jest obłożony literaturą behawiorystyczną. W domu, w którym Alfa, czyli tata moj, każdego psa potrafił idealnie wychować. Ale się zdarzyło.
- a co z kotami? szczurami, waranami? - to samo. Dokładnie to samo. Jest o tyle łatwiej, że koty, szczury i warany można spacyfikować na moment wprowadzania psa nowego do domu. Trufla goni koty - tak dla gonienia, ale jednak szczeka przy tym strasznie. Zatem, gdybyśmy wzięli taką Truflę, to zanim byśmy sprawdzili jak kot się do niej ustosunkowuje, to... moglibyśmy mieć dewastację mieszkania. Nie mówię - nie bierzcie. Mówię - przemyślcie i się przygotujcie na inwazję obcych :) A kiedy ta sama Trufla do nasz przyszła (miała wtedy 3,5 miesiąca), to na miejscu była już wolnochodząca szczurzyca Zenia. Zenia była wielkości pyska Trufli. I kto rządził w stadzie? Zenia. Jakoś magicznie ustawiły to między sobą. Ale zrobiły to poza nami, bo powinnam była zdawać sobie sprawę z tego, że jak Trufla kłapnie zębami, to Zeni może łepek odgryźć. Bo technicznie to było możliwe.
3) Szczeniak ma zęby :) - i ich używa. Nagminnie i notorycznie. A to na naszych nogach, a to na faflach kolegów ze stada, a to na futrynie drzwiowej. Czy innych rzeczach, które wydawało nam się, że sa zabezpieczone. Właśnie - wydawało nam się. Musimy się z tym liczyć, bo inaczej dostaniemy rozstroju nerwowego i będziemy się wyładowywać na psie. A to nie jego wina, ze jest dzieciakiem. Był przykład, dość niedawno, rodziny, która zgodnie twierdziła że znają konsekwencje posiadania szczeniaka. N drugi dzień po adopcji oddali tego "potwora" bo zgryzł framugę. Niestety - ze stratami materialnymi trzeba się liczyć. Moj pies wczoraj dopadł jakoś mojego czytnika. Choć wydawało mi się, ze go schowałam wystarczająco. Czytnik ma aktualnie nadgryzione rogi oprawki. Zrobiła to w nocy. Kiedy spałam. Bo kiedy czuwam :) to cokolwiek mój pies chwyci w zęby nieswojego, to mu to odbieram i w zamian daję jedną z licznych zabawek. Z braku zabawek - kawałek drewienka i już sprawa jest załatwiona. Ale jak widać po moim czytniku :) - nie zawsze :) Szekla w fazie gryzienia wszystkiego - lącznie z faflami Setki Choćbyście nie wiem jak pedantyczni byli (przyznaję - ja nie jestem) to i tak szczeniak znajdzie to o czym nie mieliście pojęcia, że istnieje. I zgryzie. Klucha w ostatnim tygodniu znalazła - zgniłe jabłko (litości! Skąd? w domu??) - szpilkę (fakt, mama szyje, ale odsprzątała dom na kolanach zanim Klucha doń weszła, wydłubując ze szpar wszystko. Ale Klucha zrobiła to dokładniej. - magnesik, który wypadł z jakiegoś urządzenia miliony lat świetlnych temu i gdzies cos... Nie zainteresowała się natomiast kablem do pieca (który został odpowiednio zabezpieczony), butami, dywanem. Niczym, czego byliśmy pewni, ze wzbudzi zainteresowanie. A tym, o czym nie mieliśmy pojęcia, że istnieje... zainteresowała się. A jakże.
No to powiedzmy, że wiek psa mamy już ogarnięty. Już wiemy czy chcemy małą piranię, czy statecznego staruszka. Czy coś wiekowo pośrodku. Wszyscy w rodzinie znają swoje obowiązki względem psa i kazdy z uśmiechem na ustach się na to godzi.
No to jedzmy dalej\: Pies duży, mały czy średni? Ja chciałam małego, maksymalnie do połowy łydki. Bo, powtórzę: 4 piętro bez windy, mieszkam sama (kto mi wyprowadzi potężnego bernardyna?) Istnieje spora szansa, że będę zmieniac pracę (i możliwe ze miejsce pobytu też - i kto wynajmie mieszkanie dla bernardyna i dodatku? I tak dalej, i tak dalej. Poza tym, znam swoje umiejętności wychowawcze (jakieś tam mam, ale bez szału - raczej rozpuszczę, niż wychowam - i zdaję sobie z tego sprawę.) Jak będzie niewychowany kundel to łydki to nic nikomu się nie stanie. Ale niewychowany potwór z piekła rodem wielkości potężnej - aaaa to już jest kłopocik. I to dużego kalibru.
Średni pies, w miarę aktywny, w założeniu miał ze mną chodzić po górach (dla dużego musiałabym nosić tony żarcia, a jestem raczej słabą kobietą - stąd miał być pies raczej mniejszy. Prawdopodobnie z wielkich planów i przemyśleń nic nie wyjdzie, bo ta moja klucha jest co prawda niewielka, ale istnieje spore prawdopodobieństwo, że po operacji (o czym za chwilę) ruszy z kopyta i dorośnie do rozmiarów co najmniej Rumuna. Bo obojętne co ci mówią ... "to będzie pies mały, średni, maksymalnie do łydki, duzy, bardzo duzy... itd" kiedy bierzesz kundla szczeniaka... nie masz pojęcia co otrzymasz. kazdy szczeniak na drugie imię powinien mieć teletombola.
Mimo wszystko - dobrze znać swoje oczekiwania, możliwości i predyspozycje - a co będzie to będzie :) i z wyborem losu się pogodzić, a nie oddawać wybór losu z powrotem do schroniska. Lepiej nie adoptuj, jeśli liczysz się z możliwością oddania psa.
wilk na kaczych łapach
No i ostatnia kwestia - weterynarze i opieka nad psem: Póki jest pies młody i zdrowy, koszty utrzymania ograniczają się do jedzenia, smakuszków i wizyt kontrolnych. Im pies starszy tym więcej wizyt wchodzi w grę. I to kosztuje. Musimy sobie z tego zdawac sprawę. Czasem też pewne wady wrodzone wychodzą na jaw bardzo szybko - jak u mojej Kluchy. Ona akurat ma coś co występuje u 0,5% psów - przewód przetrwały botalla. Jednakże bez operacji przeżyje może pół roku, może rok. Ergo - operacja jest konieczna. Stać mnie - fajnie. Nie stać mnie - niefajnie. Skażę psa na powolne odchodzenie w męczarniach? Są fundacje, są zbiórki na pomagam itd, jest mnóstwo możliwości - tylko trzeba chcieć.
I do tego się ostatniego zdania sprowadza się cały post - Trzeba chcieć
Bo trzeba chcieć dostosować swój tryb życia do posiadania psa
Bo trzeba chcieć wychować równolegle psa i dzieci
Bo trzeba chcieć przyznać że szczeniak dla osoby w wieku 70+ to za dużo
Bo trzeba chcieć spróbować walczyć z psimi traumami spokojem i cierpliwością
Rumik wychowuje KlucheA tu cierpliwie znosi jej zęby w uchu
I jeśli ktoś z Was nie czuje się na siłach, to odpuście sobie psa z wielkimi traumami. Psa lękliwego, czy agresywnego - to wszystko można wyprowadzić, ale trzeba chcieć (czyli: czuć się na siłach - całym stadem )
Dlatego ja - jedna z największych kanapowych psiar kanapy - nie mam warunków (wewnętrznych) na dużego psa. Nie mam warunków na psa lękliwego i wycofanego (bo egoistycznie pragnę aby pies mnie kochał i się do mnie tulił) nie mam warunków na psa agresywnego lub próbującego dominować (bo dam się zdominować, a to błąd powazny w skutkach) nie mam warunków (zewnętrznych, mieszkaniowych ) na psa staruszka.... itd itd itd
A jeśli zdecydujecie się nie adoptować tylko kupić konkretnego psa z konkretnej rasy. To też dobrze. Bo jak ich nikt nie kupi to zasilą szeregi bezdomniaków, tylko że rasowych. To nie jest żaden grzech. Tylko zanim kupicie, prośba ode mnie - sprawdźcie hodowlę. Przy czym jak kupicie psa, to i tak nie pozbędziecie się problemu zgryzionych kapci i framugi.
Ponoć Pascal kiedyś powiedział Kup sobie psa. To jedyna metoda, aby zdobyć miłość za pieniądze.
Jeśli "kup" zamienimy na "psygarnij".... to pies, tak jak dziecko, kosztuje. Kosztuje pieniądze, nerwy, czas, wyrzeczenia... Ale to tak jak z dziećmi - mój mądry ojciec powiedział kiedyś, że posiadanie dzieci jest nieopłacalne (na logikę - prawda) że gdyby nie my dwie, to miałby we własnym garażu dwa mercedesy (mój foch trwał ponad miesiąc...), - po przemyśleniu jednak zgadzam się w pełni. Nieopłacalne. Również nieopłacalne jest posiadanie psa. A już trzech na pewno. A ja, jak Klucha dorośnie, rozglądać się będę za czwartym.
KONIEC.
PS. Post niespójny i pisany kawałkami, bo wampir zwany piranią mocno mi utrudniał popełnianie tej twórczości. spi. Jest spokoj. Chwilowy
Powiadają, że adoptując nie zmienisz życia wszystkich psów, ale zmienisz świat dla tego jednego. I to jest prawda. Zdecydowana i najprawdziwsza prawda. Ale do tej prawdy trzeba być przygotowanym i wiedzieć na co się człowiek zdecydował. Bo to wcale proste i łatwe nie jest.
W internecie, głównie na facebooku, aż roi się od ogłoszeń o znalezionych, przygotowanych do adopcji, psach. Większość z tych ogłoszeń uderza w czułe struny naszego serca. "oszukali go i nie przyjechali" - pomyślmy, czy naprawdę oszukali? Może lepiej że nie przyjechali po niego (psa) niż żeby mieli się go zaraz po adopcji pozbyć. Mamy tendencje do przypisywania psom cech ludzkich (każdy z nas, ja też nie jestem od tego wolna). Ogłoszenia te, w zdecydowanej większości, nie zawierają podstawowych danych o osobowości psa. Czy to dlatego, że wolontariusz jej nie zna, czy dlatego, że chce podświadomie ją ukryć. To akurat bez znaczenia - to do nas należy zapoznanie się z potencjalnym nowym członkiem rodziny i od nas zależy czy w to stado nowy członek się wpasuje czy nie. Nie możemy w tej kwestii kierować się jedynie współczuciem.
Szekla z Fetyszem - dwie znajdy Przed podjęciem decyzji o adopcji musimy zdawać sobie sprawę, że KAŻDY pies ze schroniska, kazdy pies odrzucony przez właścicieli, porzucony, odebrany z interwencji... itd... ma swoje traumy, z którymi mniej lub bardziej sprawnie sobie radzi. I TO MY MUSIMY MU POMÓC z tymi traumami. Czy jesteśmy na to przygotowani? - to podstawowe pytanie, na które większość z nas sobie nie odpowiada. Co więcej, nawet go sobie nie zadajemy. No bo on tak patrzy...
Na pocieszenie dodam, że każdą traumę da się wyprowadzić. Kwestia czasu, zaangażowania i podejścia. Fetysz uciekał ustawicznie i leciał na walkę z Puszkiem. Po kilku latach u nas, nadal uciekał, ale wystarczyło go zawołać i wracał. Dalej chciał zagryzać Puszka, ale na chęciach i szczerzeniu zębów się kończyło. Rumun bał się własnego cienia. Ze strachu atakował. Krzywdy nie robił, ale przytrzymanie za kark wyglądało tak, jakby właśnie psa zagryzł. Do teraz widząc kabel, czy słysząc grzmoty, pies staje się naleśnikiem i drży. Szekla miała instynkt samozachowawczy w zaniku. Atakowała Rumuna, atakowała bullteriera na spacerze, atakowała nawet doga, który się jej bał. I to pomimo tego, ze wychowywała się w stadzie psów, wzięta jako szczeniak (znajda, ale dalej szczeniak) i rozpuszczona przeze mnie do granic możliwości (mój błąd. Karygodny)
Czasem trzeba poprosić o pomoc behawiorystę. To oczywiście kosztuje, ale jest czasami niezbędne. Psy wzięte ze schroniska mają usługi behawiorystyczne w pakiecie. Ale faktem jest, że czasem szybciej się dostać do takiego komercyjnego behawiorysty... Naszym psom nie wolno bylo wchodzic na kanape czy fotel. Az pojawil sie Rumun. I jakos tak... konsekwentny Ojciec... ulegl :) Oczywiście można się zdecydować na szczeniaka - niestety schroniska są ich pełne i dość szybko znajdują tzw. "zbyt". Szczególnie przed świętami. Jaki piękny prezent... A tu nagle się okazuje, że wzięliśmy małego, puchatego, uroczego szczeniaczka, a mamy małą piranię, która gryzie wszystko. Która ma energii więcej niż cała nasza rodzina. I która - no nie! rany boskie ! - sika na parkiet i robi kupę (śmierdzącą) w którą zaspany nowy właściciel włazi bosą stopą...
Na dokładkę nie można jej wyprowadzić na spacer, bo przecież ma poszczepienną kwarantannę, a ja się właśnie umówiłem (łam) na wędrówkę po górach. Albo zwyczajnie muszę wyjść do pracy, a szczeniak piszczy i płacze. A jak zostanie sam to niszczy. Tak, to są realia. Jeżeli zdajemy sobie z nich sprawę - to świetnie. Jeśli nie... a to gorzej, bo albo się do nich przyzwyczajamy (ma się dzieci ma się kłopot. A szczeniak to dziecko). I godzimy się na pewne ograniczenia naszej wolności. Albo... wracamy do schroniska i oddajemy niewychowanego gówniarza.
Szekla w fazie piranii i arcyspokojna SetkaWspolne obrabianie patyka. Ale juz tutaj widac, ze Trufla raczej na odleglosc od dorosłej już SzekliZarlok czyli Szekla - tzw. Czarna dziura wyjada z miski Setki. A Setka - zero reakcji...
Dlatego uważam, że lepiej przemyśleć całą rodziną decyzję i wziąć takiego psa, który będzie się w stanie wpasować w nasze stado. A my mamy na tyle siły i determinacji żeby z jego traumami pracować.
Zanim jednak napiszę kilka swoich spostrzeżeń na temat wyboru psa do adopcji (bo to dokładnie taki sam wybór, jak w przypadku zakupu psa), chciałabym przedstawić swoje stado - czyli dlaczego właśnie uważam, że mam prawo do wypowiedzenia się na ten temat.
Jestem zwierzolubem, mam świra na punkcie psów (innych zwierząt też, ale psy jednak są u mnie na topie). Ale nie przygarnęłabym absolutnie każdego psa, który jest "taki biedny". Dlaczego? Bo mam psy od lat z górą trzydziestu (w większości byly to rodzinne psy, bo byłam małym szkrabem) i przez ten czas dowiedziałam się o sobie więcej i o swoich możliwościach przygarnięcia, niż z najlepszych poradników mogłabym wyciągnąć. Każdy pies (jako nowy czlonek stada) nas zmienia. My dzialamy na psa, pies na nas. To normalne.
Trufla z RumunemSzekla z TruflaTrufla z Rumunem w jednym koszyczku - wydarzenie na skale niewyobrazalną
Moje stado aktualnie składa się z trzech sztuk: - Trufla (12 letnia już wilczurzyca, starsza pani, żyjąca w swoim świecie i mająca wszystko pod ogonem) - Rumun (3-5 lat, adopciak z krakowskiego KTOZu, całkiem duży chłopak z ogromną energią) - Klucha (2,5 m-ca maksymalnie, gówniarz, czyli szczeniak. Znajda znad rzeki. Formalnie adoptowana, acz nadal w kategorii znajd przypadkowych :)
Klasyczna Pirania zameczająca Rumuna :)
Klucha zajęła miejsce Szekli (znajdy, która w życiu nie widziała schroniska, ani zadnej fundacji). Przed Rumunem był Fetysz, który biegał po Tarnowie, po opuszczeniu tego świata przez jego pana i braku opieki ze strony spadkobierców. Biegał, atakując i zagryzając wszystko co mu pod zęby wpadło. Równolegle była Setka - wilczurzyca z hodowli i Zenka - szczurzyca (wzięta z niespodziewanego miotu kolegi. Znaczy szczurów kolegi)
Pies nas niejednokrotnie zaskoczy. Nie sądzilismy ze Rumun moze szczeniakowi zrobic krzywde. Ale ze przejmie obowiazki wujka, mamy i taty? Pelne zaskoczenieZapoznanie Kluchy z Rumunem
Zanim podejmiemy decyzję na całe życie, musimy odpowiedzieć sobie na podstawowe pytanie. Czy mamy warunki do posiadania psa. I nie chodzi tu o dom z ogrodem.
O tych warunkach napiszę w drugim poście, bo ten mi się już niebezpiecznie wydłuża...
To będzie wpis prywatny. Wielce prywatny. I cholernie długi. Nie ma on nic wspólnego z książkami, turystyką czy pracą. Jest tak prywatny, że bardziej być nie może. Ale to własnie teraz mnie przepełnia. Klucha leży na podłodze i rozwala ząbkami wszelkie kocie zabawki (aktualnie rurę, ale nim skończę wpis, zapewne rozgryzie Gustawa, Łosika i zająca z rzepami.) Klucha to mała znajda, o czym część z Was wie. Klucha to reinkarnacja Szeli (Zuzanny) co prawdopodobnie jest li i tylko moim wymysłem. A może nie tylko moim? Czemu jednak coming out? Ano własnie. Szela Zanim Szela przeszła na drugą stronę, przeprowadziłam się na wieś, gdzie miała wygodę wychodzenia na siusiu. (W Krakowie mieszkałyśmy na 4 piętrze bez windy, a Zuza (Szela) wyjątkowo nie lubiła być noszona na rękach. Zatem dla wygody psa i mojego kręgosłupa (nie szwankuje mi bowiem tylko moralny:) z kobiety półmiastowej i bardzo towarzyskiej, przekształciłam się we wsiowego odludka. Maksymalne spacery z Szelą to było "do żłobu i z powrotem", czyli jakieś 600 metrów. Na wsi było dobrze, acz brakowało mi trochę towarzystwa górskiego, śpiewankowego i wyjazdów weekendowych do chałupy w Gorcach (niby mój dom na wsi tez drewniany, ale jednak chałupa w Gorcach to co innego). Kiedy zatem mój ówczesny towarzysz życia zaproponował wyjazd do Mediolanu (mieszka w Szkocji, czyli tak jakby w połowie drogi), poprosiłam rodziców o opiekę nad Szelą przez te kilka dni. I ten właśnie moment wybrała sobie moja Kruszyna na odejście. Może to nadinterpretacja, ale mam takie wrażenie, jakby wyczekała do momentu,, kiedy zniknę z horyzontu.
Kiedy odeszła Szela (rok temu) wpadłam w coś, co nazywałam smutkiem, załamaniem, złym nastrojem. No bo przecież, ludzie dobrzy, ja i depresja'? Skąd takie durne pomysły! Przez trzy miesiące nie ruszyłam się z domu na krok (co wybitnie ułatwił mi covid). W końcu pojechałam na Ćwilin - to taka niewysoka górka nad Mszaną. To była wielka wyprawa, a przecież kilka lat wcześniej skoczyłyśmy sobie z Szeklą na Ćwilin ot tak, po pracy. Teraz nie mogłam się zebrać. Teraz wiem, że te pół roku z kawałkiem, to był marazm. Nic-nie-chciej nic-nie-rob i ogólnie beznadzieja. Tylko, że wtedy się nie zorientowałam w powadze sytuacji.
KluchaKlucha
W międzyczasie pojawiła się kanapa. Dlaczego? Nie wiem. Sądzę, że to było przeznaczenie. Od zawsze lubiłam pomagać. Zwyczajnie pomagać. Weszłam na kanapę w celu wyszukania opinii na temat książki, czasopisma? Nie wiem po co dokładnie (nigdy przecież nie korzystałam z portali opiniotwórczych, czytelniczych, a literackich tym bardziej), grunt że weszłam. W czasie choroby Szeli przeczytałam cały tabun książek, bo gdy leżała mi na kolanach, nie miałam jak korzystać z komputera. Po odkryciu kanapy, stwierdziłam, że może warto napisać o tych książkach. Choć to nieprawda. Potrzebowałam substytutu. Potrzebowałam czegoś, co mi zastąpi drapkanie Szekli. Zaczęłam pisać opinie na temat przeczytanych książek. Co wcześniej usiłowałam robić na LC, ale tam mi to kompletnie nie poszło. Wydaje mi się, ale pewności nie mam, że dlatego mi nie poszło, że nie miałam możliwości edycji autora, książki, dodania książki i innych takich rzeczy, do których tu dostęp miałam od początku. A jak dostałam tzw. wyższe uprawnienia to już spędzanie czasu na kanapie stało się codziennością i przyjemnością. O nic nikogo nie musiałam prosić, no chyba że faktycznie coś popsułam. Co zdarzyło się bodaj dwa razy.
Kanapa przeżywała wówczas niedobór czasu u bibliotekarzy (bo covid, to nauka zdalna i dzieci 24 h na głowie w zamknięciu), a ja dzieci nie mam. A i Szekli już nie było... A ani rumun ani trufla (psy rodzinne) za drapkaniem i poświęcaniem czasu nie przepadają. Trufla ma własny świat, a Rumun goni jak wariat. No i stało się - zostałam pełnoetatowym bibliotekarzem na kanapie. Dziękuję Wam, bo dzięki Wam i kanapie nie siedziałam i nie patrzyłam w ścianę. Tylko w ekran komputera :)
SzelaKlucha
Minęła zima, wiosna... a ja oprócz Ćwilina drugi raz i łopienia nie ruszyłam się nigdzie. W końcu moja droga siostra wysłała mnie do psychiatry (czy psychologa - bo niby wiem, ze rónica jest kolosalna, ale nigdy nie wiem jaka.). werdykt brzmiał - zaawansowana depresja. Nie uwierzyłam. Co? Ja? i depresja? Niemożliwe. Po prostu mam zły czas i tyle. Poszłam samoczynnie do drugiego. Po to aby usłyszeć "ale co też pani histeryzuje - jaka depresja?". A usłyszałam "Sama Pani nie da rady. Po prostu nie da rady. Dobrze, że Pani pies odszedł, gdy była Pani za granicą, bo inaczej prawdopodobnie wylądowałaby Pani w szpitalu psychiatrycznym (w sensie - gdybym była podczas jej usypiania). Dalej nie wierzyłam. Ale już zaczynałam się łamać. Zadzwoniłam do kumpla, który co prawda jest kardiologiem, a nie psychologiem, ale w trakcie robienia kolejnej specjalizacji. I co więcej - jest diabelnie logiczny. A ja mam do niego pełne zaufanie. Spodziewałam się usłyszeć "Ty się lecz na nogi, bo na głowę za późno". A usłyszałam zupełnie co innego. Wróciłam zatem z pokorą i spuszczoną głową do pierwszego, dostałam kupę lekarstw i przykazanie zrobienia czegoś co mnie uszczęśliwi.
Co mnie mogło uszczęśliwić jeśli nie pies? Na którego nie mogłam sobie pozwolić? Bo mieszkam sama, bo pracuję po 10 h dziennie (teraz zdalnie, ale to się zapewne zmieni), bo istnieje obawa ze będę się musiała przeprowadzić, bo to, bo tamto, bo siamto. Wiedziałam, że wzięcie psa to idiotyzm. Rozumowo. Serce mówiło zaś - weź jakąś bidę. Podświadomość mówiła "Szekla Ci się zreinkarnuje, stanie na drodze i powie "wez mnie, pomóz, nie mam gdzie iść, co jeść i nikt mnie nie kocha."
Rodzinę jednak mam na medal i postanowili nie organizować psa w charakterze prezentu. Wspierali, wozili do schronisk. Bo mniej więcej pod koniec października zaczęłam się łamać i szukałam dziewczyny niewielkiej (żeby w razie czego można ją było nosić. no i takiej, którą jestem w stanie wychować jako tako. Szukałam i szukałam. I nic. I kiedy się prawie poddałam, trafiłam na ogłoszenie o znalezionych w lesie, nad rzeką, szczeniakach. A przecież ja nie chciałam szczeniaka. Szczeniaki szybko znajdują dom. Bo takie fajne, małe, puchate. Inna sprawa, że jak dorosną, okazuje się, że już nie jest to taki fajny papuś i zasilają szeregi schronisk. Ja chciałam bidę ze schroniska. Te szczeniaki zostały znalezione nad rzeką (rwącą) w nowotarskim lesie. zaopiekowały się nimi dwie dziewczyny, które podobnych znajd miały pełne domy. Dzięki nim Klucha i jej siostra przeżyły. A potem Klucha pojawiła się u mnie.
Miała ogromne szczęście, że niemal od razu trafiła pod skrzydła weterynarzy z krakowskiej Salamandry. Mają ten niesamowity atut, że potrafią się przyznać do niewiedzy, czy do potrzeby konsultacji (nikt nie może wiedzieć wszystkiego). Wszystko było OK do momentu osłuchania. I tu pani doktor wysłuchała szumy w sercu. Konsultacja z drugim doktorem, trzecim, aż w końcu sugestia wizyty kardiologicznej. Jesteśmy już po niej, ale a tydzień mamy kolejną - w Zabrzu. Gdyż Klucha ma wrodzoną wadę serca. I teraz trzeba określić jaką i co z nią dalej robić. Ale to materiał na inne opowiadanie.
Gdybym się tak nie upierała, że nie absolutnie, nie chcę psa. Gdybym nie przyznała się sama przed sobą, że mam depresję. Gdybym nie zaczęła się leczyć (bo jak mówi mój przyjaciel: nie ma ludzi zdrowych, są tylko niezdiagnozowani) to zapewne Klucha by teraz nie siedziała w budzie (czyli pod moim fotelem), nakarmiona, wygłaskana i ... chyba zadowolona z zycia.
PS. Depresja to choroba. to nie wymysł. To nie złe samopoczucie. To również nie katar, który domowymi metodami da się wyleczyć. Ja nadal nie wiem, skąd moja siostra i koledzy wiedzieli. Ja dalej nie czuję się "depresyjna" ale już czuję, że pomiędzy mną rok temu, a mną teraz, jest kolosalna róznica. Czyli pomogło. Nie wiem co dokładnie i dajcie mi wierzyć, że to zasługa Kluchy. Ale na poważnie to podejrzewam, ze wszystko się złożyło na dążenie ku lepszemu. - i to był właśnie ten coming out :)
rys. Monika Turska - Sukiennice i kościół św. Wojciecha Kraków. Miasto Królów, miasto legend, miasto architektury i Unesco. Nic dziwnego, że książek z akcją osadzoną w Krakowie, prawdopodobnie nikt nie zliczy. Wydawało mi się (i podkreślę to słowo...) że, skoro mieszkam tu od zarania dziejów, skoro znam to miasto i mnóstwo czytam, to napisanie zestawienia książek "dzieje się w..." to będzie bułka z masłem. O ja biedna naiwna... Postanowiłam zatem przedstawić Wam część pierwszą (preludium), składającą się głównie z tych książek, które zapadły mi w pamięć (z różnych powodów) i przyznaję, mam nadzieję, że - tak jak w przypadku dzieje się w Warszawie - pospieszycie z pomocą komentarzową i moja pamięć się odblokuje, lub zwyczajnie załaduje kolejnymi książkami z listy "koniecznie muszę"
BELETRYSTYKA HISTORYCZNA i ETNOFANTASY Na pierwszy ogień niech pójdzie Kacper Ryx, pióra Mariusza Wollnego. To połączenie historii, magii, zwyczajów krakowskich (przepraszam, krakoskich). Nie na darmo autor jest z wykształcenia m.in etnologiem. Tu znajdziecie całą serię Kacpra Ryxa oraz jej kontynuację "Nazywam się Ryx". W tym miejscu warto dodać, że autor organizuje wycieczki śladami Ryxa - i to nie byle jakie. Gdyby ktoś chciał przebrać się w strój z epoki i przejść z Kacprem ulicami miasta... zapraszamy do Krakowa :) Można spokojnie rzec, że Mariusz Wolny to (obok Michała Rożka) jeden z największych i niestrudzonych propagatorów turystyki alternatywnej w Krakowie.
POWIEŚCI OBYCZAJOWE I SAGI W Krakowie dzieją się też powieści obyczajowe, a konkretniej sagi. Moja siostra poleca sagę o RóżanachBogny Ziembickiej, której jeszcze, niestety, nie czytałam. Natomiast znajoma pani przewodnik absolutnie poleca wszystko Karola Estreichera i oczywiście sagę rodu. Wspominam o tym dlatego, że choc jest to już historia, a nie beletrystyka, to jednak Maryla Szymiczkowa na pismach Estreichera, Boya-Żeleńskiego oraz Stanisława Przybyszewskiego, się wzorowała. Warto wiedzieć skąd niektóre fabuły się wzięły :)
Barwne historie niepospolitych mieszkańców Krakowa, ich zagmatwanych losów i... nieoczekiwanych zamian ról.Kraków u schyłku XIX wieku. Czasy Młodej Polski.
O rodzinie. O Krakowie. O Polsce Historia wielopokoleniowej krakowskiej rodziny Chochołów, zamieszkującej kamienicę po przodkach, z kaplicą na strychu i katakumbami w piwnicach, jest tylko pretekstem do opowieści o polskiej tożsamości. Chochoły to nastrojowa, piękna proza o rodzinie, o Krakowie, ale również o polskiej tradycji i obrzędach. To zaproszenie do dekonstrukcji naszych narodowych mitów.
Powieść o klątwie, trudnych relacjach rodzinnych, ale i o konieczności wybaczania, przywołująca ducha dziewiętnastowiecznych sag we współczesnym wydaniu. To dzieje „przeklętej” rodziny krakowskiego aptekarza, Franciszka Bernata, losy jego dzieci, a zwłaszcza silnych, radzących sobie z przeciwnościami życiowymi kobiet.
Historia salonów prowadzonych przez znane krakowskie rodziny, takie jak: Potoccy, Czartoryscy i Estreicherowie. Obraz życia kulturalnego, miejsc, w których rodziła się myśl polityczna, społeczna, toczyły się ważne rozmowy na temat literatury, muzyki, sztuki. Jednocześnie bogate tło obyczajowe, z podkreśleniem istotnej roli kobiet w tworzeniu salonów.
Zasiądź w doborowym towarzystwie najsłynniejszych krakowian, w najstarszych restauracjach i kawiarniach, i posłuchaj: - o tym, jak Maria Kossakowa wywołała przerażenie, wystąpiwszy w paryskim kapeluszu "bez kształtu i sensu": z przodu zielonym, z tyłu fioletowym, suto piórkami przybranym, - jak pływano łódkami przez całą ulicę Zwierzyniecką aż do Uniwersytetu, - o pierwszym bramkarzu Cracovii Józefie Lustgartenie, który wykazał się niezwykłą odwagą cywilną i jako pierwszy pokazał na boisku... odkryte kolana, - jak Xavery Dunikowski, starając się o kredyt bankowy, w rubryce "cel kredytu" wpisał "na cele seksualne"
Książka o tych, którzy najmniej posiadali, niewiele mogli i mało znaczyli. Którzy na wysokich schodach poważania i uznania stali najniżej. Rzecz jest o żebrakach, złodziejach, prostytutkach. Także o drogach, które prowadziły na peryferie miejskiego mrowiska.
WSPOMNIENIA I KSIĄŻKI Z CZASÓW OKUPACJI i WOJNY Ale Kraków to nie tylko Kraków. Kraków to też Kazimierz. Kazimierz żydowski i chrześcijański. Tutaj mamy do czynienia najczęściej ze wspomnieniami z czasów wojny, okupacji i holocaustu.
Wspomnienia Tadeusza Pankiewicza są jednym z najważniejszych świadectw dziejów Żydów krakowskich, a zwłaszcza ich tragicznego końca. Tadeusz Pankiewicz żył w latach 1908 - 1993. W czasie okupacji hitlerowskiej uczynił ze swojej apteki na terenie getta krakowskiego azyl - pod względem symbolicznym i praktycznym. W niej spotykali się oprawcy i ofiary. Dzięki zbiegowi okoliczności Pankiewicz mógł stać się bacznym obserwatorem wydarzeń w getcie.
Jest wojna.Jest cierpienie.Ale jest też magia i jest nadzieja. Kraków, Polska, rok 1939. Za sprawą magii w pewnym sklepie z zabawkami ożywa mała lalka o imieniu Karolina. Karolina zaprzyjaźnia się z Lalkarzem, właścicielem sklepu – miłym, złamanym przez życie człowiekiem. Kiedy okupacja niemiecka zasnuwa cieniem miasto, Karolina i Lalkarz postanawiają za pomocą czarów uratować przed straszliwym niebezpieczeństwem swoich żydowskich przyjaciół, bez względu na ryzyko. Ta ponadczasowa opowieść, w której baśń i elementy folkloru splatają się z historią,
KRYMINAŁY Ale nie tylko etnofantasy się dzieje w mieście. Są też kryminały. I jest ich całkiem sporo. Najbardziej krakowska jest oczywiście pani profesorowa Szczupaczyńska, której postać stworzyło dwóch panów (co ciekawe, jeden mieszka w Warszawie), pod wspólnym pseudonimem Maryli Szymiczkowej. Do tej pory powstały trzy części, każda z nich jest więcej niż fenomenalna. To tzw. kryminał retro, dzieje się bowiem mniej więcej na początku wieku i fenomenalnie odzwierciedla stosunki społeczne i obyczaje w stołecznym mieście Kraków.
W cieniu seryjnego zabójcy z przeszłości, Karola Kota, w półmroku zaułków Starego Miasta, przy fałszywych dźwiękach hejnału z wieży Mariackiej zaczyna się morderczy wyścig z czasem...
A skoro już o Karolu Kocie mowa, to chyba warto wspomnieć
Nie lubię tego typu książek, bo według mnie niezdrowo promują osoby, które winny być zapomniane. Tylko, że akurat Karol Kot był... sąsiadem mojej mamy. I to sprawia, że jednak, z niechęcią, ale książkę chcę przeczytać.
Dla tych, którzy kryminałami żyją, polecam książkę starszą, ale wydaje się, całkiem niezłą :)
Pitaval krakowski Janusz Szwaja, Stanisław Waltoś, Stanisław Salmonowicz
Zamierzeniem autorów było zebrać takie sprawy sądowe, które w pewnym okresie były najgłośniejsze, które - choć czasem nie przedstawiały zagadek kryminalnych - świadczyły o ówczesnym układzie stosunków społecznych i stopniu rozwoju kultury społeczeństwa. Jest to zbiór spraw krakowskich, a więc tych, które rozegrały się w mieście Krakowie i które były rozpoznawane w zasadzie przez sądy krakowskie. W obręb pracy weszły tylko procesy kryminalne. Tak się już bowiem utarło, że pitavale to zbiory takich właśnie procesów. Opisywane procesy sądowe zostały przedstawione na tle środowiska krakowskiego, połączone z ówczesnymi wydarzeniami i ukazane w scenerii starego Krakowa.
HORRORY i SCIENCE-FICTION To nie jest mój gatunek, zatem nie czytuję i nie czytałam. Ale obiło mi się o uszy, że w Krakowie dzieją się również takie straszne rzeczy, jak horrory :)
Dwie dekady po Pożodze, globalnej zagładzie atomowej. Gatunek homo sapiens na powrót został sprowadzony do roli jednego z konkurentów w grze o przetrwanie. Zmieniło się wszystko. Tylko ludzie pozostali tacy, jak dawniej. Nowa Huta. Zaprojektowane i zbudowane od podstaw robotnicze miasto. XVIII dzielnica Krakowa. To tu, w podziemnych schronach, mieszkają ci, którzy przetrwali nuklearną apokalipsę. Każdy dzień oznacza dla nich walkę, każdy miesiąc przynosi nowe zagrożenia. Wśród strzępów cywilizacji przeżycie kolejnego roku zakrawa na cud.
A na sam koniec wydłubałam dla Was książki dla dzieci :) Z tym, że... to są te, które pamiętam z własnego dzieciństwa :)
Zapewne nawet nie dotknęłam czubka góry lodowej, jaką jest tematyka naokoło-krakowska. Mam jednak nadzieję, że zrobiłam to na tyle różnorodnie (i świat po apokalipsie, i kryminały bardzo krakowskie i królewskie historie), że znajdziecie coś dla siebie.
Są takie dni, że człowiekowi nie chce się iść. Siedziałby tylko, czytał książkę i wpatrywał się w przepastną toń jeziora.
Ale są też takie dni, że nogi same niosą. Mijają metry, kilometry, a człowiek idzie i idzie i wcale nie ma ochoty na odpoczynek. Taki dzień mam dzisiaj. Właściwie tylko kilometrowy odcinek z Magdalenowa do Czerwonego Folwarku nie sprawił mi satysfakcji, ale serce moje czuło...
Czuło zbliżający się raj.
Raj, który otworzył się przede mną, kiedy minęłam zardzewiałą tabliczkę "Rosochaty Róg".
Przedzieranie się przez zarośla stanowiło dla mnie zawsze najprzedniejszą rozrywkę świata - dlatego tak kocham Beskid Niski. Nie spodziewałam się odkryć go na nizinach. Zaraz potem weszłam na drogę czasem uczęszczaną przez samochody, ale tylko czasem. Kurz jaki się podnosi po przejechaniu, odstrasza właścicieli eleganckich wozów.
Nie wiedzą, co tracą.
Bezbłędnie błękitna, a zarazem niesamowicie wprost przejrzysta toń Jeziora Wigry to pokusa nie do odparcia. Także kiedy dotarłam na skraj cypla nie odmówiłam sobie przyjemności zanurzenia grzesznego ciałka w wodzie. Tu, na samym końcu, jednak zdarzają się turyści - przypływają kajakami, żaglówkami, szukając sklepu.
Ale nie tędy droga.
Najbliższy sklep jest gdzieś w okolicach Wigier. Niedaleko, ale trzeba opłynąć kilka zatoczek i, niebezpiecznych dla żaglówek, płycizn. Na tych "szuwarowych wyspach" tętni życie. Kaczki, perkozy, łabędzie- to władcy tego małego świata. Ludzie, jak zwykle, chcą go ratować, stworzywszy Park Narodowy.
Ale są też inni ludzie - odwieczni mieszkańcy tej ziemi - procesujący się z parkiem o "brzegowe". Uważają, że z dziada, pradziada, łowili tu ryby i mają do tego prawo. Udokumentowane jest to papierami carskimi, nadającymi im te ziemię we wieczyste władanie.
I oni też mają rację.
Gdyby tylko zechcieli łowić ryby na własne potrzeby, na pewno nie uszczupliłoby to zasobów jeziora. Ale staropolskie przysłowie mówi: "daj chłopu palec, weźmie całą rękę". Gdyby Park zezwolił na połów, wkrótce zabrakłoby ryb w jeziorze, a miejscowe sklepy, bazary i restauracje zawalone byłyby siejami, sielawami i węgorzami.
Mam czas na myślenie.
Nogi same połykają kilometry piaszczystej drogi.
Jeden, drugi, trzeci.
Na tak równej drodze nie muszę zastanawiać się, gdzie postawić nogę, nie zastanawiam się nawet nad zmianą trasy. I dobrze. Droga sama wyprowadza mnie na najpiękniejszy punkt widokowy. Gdzie tam osławionym "górom" Suwalszczyzny do tego prostego widoku na Plos Wigierski!
Na północ zatoka wschodnia. Choć stąd nie widać, wiem, że tuż za nią znajduje się miejsce mego wczorajszego noclegu: wdzięczne, choć niewielki jeziorko Mozguć. Z dala przebłyskuje Postaw. Nad taflą przepięknęgo Jeziora Wigry góruje szlachetna sylwetka pokamedulskiego zespołu klasztornego. Od bielonych ścian odbija się słońce, rażąc tak okropnie, że muszę odwrócić wzrok.
Tam, na południe, też jest pięknie. Zastanawia mnie, czy słońce, aby nie specjalnie tak mocno przypieka, żebym odwróciła oczy ku cudownemu Plosowi Zakątowskiemu z zatokami Krzyżańską i Wasilczykowską. Na jego powierzchni rozpanoszyły się trzy wyspy: Kamień, Brzozowa i przysadzista Krowa. Wody Jeziora wkoło szuwarów przybrały kolor stalowoszary, wewnątrz zaś przerażają mroczną czernią.
Zbliża się wieczór.
zasiedziałam się w tym uroczym miejscu. A jeszcze przed chwilą pisałam, że nie mam ochoty na odpoczynek. Cóż w obliczu takiego cudu natury, człowiek sam nie wie czego chce...
Przyspieszony (bo zakładałam jednak przerwy w publikacji) wpis specjalnie dla Johnsona. Jest zamek. Co prawda nie królewski, a krzyżacki, ale też na K - więc może "styknie"? Tekst i zdjęcia autorstwa mojej utalentowanej siostry, choć rodzonej i genetycznej.
Na przełomie XVIII i XIX wieku świat stał u progu nowoczesności. Położono kabel telegraficzny pod kanałem La Manche, przepłynięto Atlantyk i skonstruowano silnik elektryczny. Po świecie jeździły już pociągi, a następne lata miały przynieść rozwój lotnictwa. Świat parł do przodu. A tym czasem w maleńkim i uroczym miasteczku na Warmii palono na stosie ostatnią czarownicę... Ostatni stos w Europie zapłonął w 1811 roku, na rynku w Reszlu. Reszel jednak nie tylko ostatnim stosem w Europie stoi. Malutkie miasteczko, którego budowę przypisuje się Krzyżakom w 1241 r., kusi soczystą zielenią lasów porastających wzgórze, na którym kryją się pozostałości murów obronnych, malowniczymi widokami i aurą tajemniczości rodem ze średniowiecza. Reszel jest bowiem żywą, acz nieformalną, listą 7 cudów średniowiecznego świata.
Do najważniejszych zabytków Reszla należy największa duma mieszkańców - zamek biskupów warmińskich z XIV wieku. Zbudowany na planie kwadratu, otoczony potężnymi murami obronnymi, z malowniczym dziedzińcem z krużgankami, jest najczęściej odwiedzanym miejscem w Reszlu. Dziś w Zamku mieści się wspaniała <b>Galeria Sztuki Współczesnej. Niezwykły nastrój zamkowych wnętrz, malowniczy dziedziniec i przede wszystkim magię średniowiecza docenili tacy artyści jak Franciszek Starowieyski, Chromy, Biskupska czy Dudziński. Wejście do zamku prowadzi, jak w czasach średniowiecza przez wieżę bramną. Zachowały się w niej prowadnice do okutych bron na które zamykano otwór wejściowy bramy.
W wyższych kondygnacjach do dziś zachowały się machikuły – otwory służące do rzucania kamieni i lania wrzącej smoły na oblegających. Obronności zamku przydawały wysokie mury obronne – doskonale zachowane w części północnej zamku oraz fosa w naturalnym jarze polodowcowym, w którym dziś znajduje się piękny Park Miejski. Majestatyczna baszta, w północno-zachodnim narożniku murów, spełniała rolę strażnicy górującej nad okolicą. W najniższej kondygnacji mieściły się cele więzienne. Baszta, dzięki licznym otworom strzelniczym, służy jako wspaniały punkt widokowy na rozległe lasy, Jeziora, a przede wszystkim zabudowę średniowiecznego Reszla. Z baszty zamkowej z łatwością dostrzec można pobliski kościół farny wraz z zabytkową plebanią – drugi z cudów Reszla. Kościół Piotra i Pawła z XIV wieku mógł pomieścić w sobie wszystkich mieszkańców współczesnego mu miasteczka, w przypadku oblężenia lub nagłego najazdu nieprzyjaciół. Potężna budowla z czerwonej cegły, z wysoką (51,2 metrów) wieżą kościelną, jest typowym przykładem gotyku ziemi warmińskiej. Na wieży oprócz punktu widokowego gwarantującego spektakularną panoramę okolicy znajduje się do dziś zachowana i czynna dzwonnica.
Średniowieczny system wodociągowy Reszla bierze swój początek przy alei lipowej, prowadzącej do św. Lipki. Akwedukt ten doprowadzał wodę z pobliskich zbiorników podziemnych dębowymi rurociągami do 5 studni średniowiecznego Reszla. Dla współczesnego człowieka, nie jest to nic dziwnego, jednak system wodociągowy i kanalizacyjny Reszla, to jedno z pierwszych tego typu rozwiązań w Europie XIV wieku. Działał bez przerwy aż do roku 1898! Zarówno z wieży zamkowej, jak i z kościelnej rozciąga się malowniczy widok na rozległą okolicę. Oraz na trzeci z cudów Reszla – morze czerwonych dachów zatopionych w soczystej zieleni drzew i jeden z nielicznych w Polsce oryginalny układ średniowiecznych ulic (wpisane na listę miast historycznych ICOMOS).
Dzięki swym niewielkim rozmiarom, czytelnej siatce na planie prostokąta i przecinających się pod kątem prostym ulic ciężko w Reszlu wybrać się na dłuższy spacer. Całe miasteczko można obejść w niespełna godzinę.
Warto jednak w każdym z uroczych zakątków zatrzymać się na dłużej i poznać jego bogatą historię. Ze średniowiecznej sakiewki wyłania się kolejny klejnot, unikat na skalę krajową – Most Wysoki, zwany również Rybackim – majestatyczna osobliwość historyczna z XIV wieku spinająca brzegi rzeki Sajny pełniła również funkcję akweduktu!
Wielokrotnie wzmacniany i przebudowywany stanowił niegdyś jednolitą, blokową zaporę, w której murach mieściło się pruskie więzienie. Aktualnie, po renowacji, przywrócono mostowi oryginalne łukowe arkady. To jedyny tego typu obiekt w Polsce.
Jak każde dobrze funkcjonujące miasto na przecięciu szlaków handlowych także i Reszel posiadał rozległe mury obronne chroniące mieszkańców i dobrobyt miasta przed złupieniem i grabieżą, obecnie zachowane jedynie we fragmentach. Jedyny do dziś zachowany fragment, który unaocznia potęgę murów zachował się w zachodniej części miasteczka. Wraz z basztą więzienną zbudowaną w układzie wedyjskim i polskim stanowią szósty cud Reszla.
Ostatni, lecz nie najmniej ciekawy cud reszelski związany jest ściśle ze swoim malowniczym położeniem i bogactwem okolicy to 6 kilometrowa aleja lipowa do św. Lipki- maryjnego sanktuarium ukrytego w ciemnych lasach Warmii.
Ten niegdyś ważny trakt komunikacyjny, przy którym stoi dawny słup graniczny oddzielający katolicką Warmię, od protestanckich Mazur. Pozostałości drewnianych rozwiązań można podziwiać w muzeum w wieży zamkowej, zaś ostatnią odrestaurowaną studnię- przed klasycystycznym Ratuszem z XIX wieku na Rynku miasta.
Piętnaście urokliwych XVIII- wiecznych kapliczek drogi różańcowej, wkomponowanych w zacienioną zieleń okolicznych wzgórz i pachnących lip, został wpisany do rejestru zabytków.
Wiek XVIII nie należał do okresów spokojnych. Ledwo zakończył się czas rebelii chłopskich, przez ziemię myślenicką przeszły wojska szwedzkie, niszcząc wspaniały zamek w Dobczycach (który już nigdy nie podniósł się z ruiny), region nawiedziła epidemia cholery. Ten pełen nieszczęść okres był idealnym czasem dla działania kompanii zbójnickich .
W omawianym regionie działały dwie bandy: mało znanego Antoniego Złotkowskiego z Pcimia oraz Józefa Baczyńskiego ze Skawicy, którego banda miała swoje kryjówki w okolicach Tokarni. Józef Baczyński nigdy nie doczekał się chwały podobnej do Janosikowej, choć był dużo ważniejszym i, w swoich czasach, siejącym popłoch harnasiem. Warto jednak wspomnieć, że żaden z nich nie dbał o biednych, rabując bogatych. Z legendy prawdziwe jest tylko to, że zbójnicy rabowali tylko bogatych, z tej prostej przyczyny, że biednym nie było co ukraść.
Nieodłącznym elementem życia zbójnika były hulanki, swawole i picie do białego rana w karczmach- niejednokrotnie balowali z panami, których potem bezwzględnie łupili. Jedno z takich spotkań, z ówczesnym sołtysem Łętowni, Janem Lisickim, znanym hulaką, odbiła się echem w okolicy.
Było to w roku 1773, kiedy stolnik owrucki*, Jan Lisicki, pił z Józefem Baczyńskim w karczmie w Bystrej. Wieczór, wg późniejszych zeznań zbójnika zakończył się we dworze w Sidzinie:
"Gdzieśmy pili, tańcowali, broń Moją imć stolnik oglądał, ja tez jego. Stąd posłaliśmy po księdza, który do nas przyszedł i podochociliśmy sobie. Posłał tez ksiądz po półgarnca wina, któreśmy wypili".
Ta zażyłość nie przeszkodziła mu jednak spalić dworu w Łętowni podczas drogi do schronisk w Tokarni. Wszystko wskazuje na to, że to właśnie to spotkanie, jako apogeum hulaszczego życia imć Lisickiego, jak również hulaszcze praktyki syna Mikołaja w Pcimiu, spowodowały, że Barbara Lisicka (Żona Jana) jako wotum za przewinienia, ufundowała w 1760 roku kościół w Łętowni.
Kościół w Łętowni
Poprzedni kościół w wyniku tajemniczego zakładu został przeniesiony do Krzeczowa. Warunkiem było, że Krzeczowianie przeniosą kościół do siebie w czasie jednej nocy. Tak mówi legenda. Księgi parafialne zaś mówią, iż kościół został zakupiony za oszczędności życia dwóch sióstr z Krzeczowa. Prawdą jest, że Krzeczowianie bardzo się postarali, aby kościół przenieść dość szybko. Nie była to jednak jedna noc, a półtora dnia- ksiądz proboszcz w zamian za pomoc przy transporcie kościółka- udzielał odpustu zupełnego. Chętni do pomocy zjeżdżali się zewsząd- nawet zza Myślenic. Dzięki sprawnej pracy parafian i pomocników, kościółek zdobi do dziś Krzeczów, zaś postawiony w centrum Łętowni z fundacji Barbary Lisickiej, piękny kościół jest bodaj największym i najpiękniejszym kościołem barokowym w Beskidach.
Kościół w Krzeczowie
Dziś już nikt nie pamięta ani o tajemniczym zakładzie ani o pijaństwach stolnika i zbójnika, ale każdy może podziwiać oba drewniane kościółki po obu stronach masywu Zębolowej.
* Powiat lub Ujezd owrucki - dawny powiat guberni wołyńskiej.
Stolnik - w Polsce do XIII w. urzędnik sprawujący pieczę nad stołem panującego. W XIV-XVI w. honorowy urząd ziemski. W Koronie i na Litwie istniały urzędy stolnika wielkiego, m.in. król Stanisław August Poniatowski był w latach 1755-1764 stolnikiem wielkim litewskim.
Miejski monitoringGłuchołazy -- miasteczko pogranicza i czarownic. I tu też dzieje się... dzieje się akcja powieści Jakuba Ćwieka "Panie czarowne". Choć za sposobem pisania Ćwieka, nie przepadam... to akcja głuchołaska zobowiązuje. No i te czarownice...
Po ostatnim pobycie w Głuchołazach (miesiąc temu) postanowiłam aktualizować przewodnik po tym mieście i jego okolicach. Przewodnik jest aktualizowany cały czas, ale nasunęły mi się... hmmm... psiemyślenia i postanowiłam je upublicznić w tym oto poście :)
Od ostatniego pobytu w 2008 roku, zmieniło się dość dużo, chociaż nie zmieniło się nic.
Dalej jest to małe, przygraniczne miasteczko, które czasy świetności ma dawno za sobą.
Wciąż jest to miasto ludzi starszych, chociaż istnieją tu aż trzy szkoły - w tym szkoła muzyczna.
Jest to również miasto ludzi schorowanych - w promieniu dwóch kilometrów są tu aż trzy szpitale i liczne sanatoria - zresztą, to akurat nie powinno dziwić - Głuchołazy bowiem były znane jako centrum leczenia gruźlicy (to właśnie tutaj przeprowadzono pierwsze, skuteczne naświetlania krtani. Metoda naświetlania, rzeklibyśmy dzisiaj, była nieco drastyczna, ale skuteczna...)
Nadal w malutkich sklepikach ceny przyprawiają o "odwrotny zawrót głowy"...
pamiętam, jak we wspomnianym 2008 roku postanowiłam zaszaleć... Wzięłam całe miesięczne wynagrodzenie i ruszyłam NA ZAKUPY z zamiarem wydania WSZYSTKIEGO. Weszłam do absolutnie WSZYSTKICH sklepów w Głuchołazach, wzięłam z wieszaków i półek ABSOLUTNIE WSZYSTKO co mi się podobało i w efekcie kupiłam WSZYSTKO co na mnie pasowało. Wydałam wówczas nie więcej niż 30% pensji, wyszłam z pięcioma pełnymi siatami i plecakiem (również pełnym), a kolega Adam - pogranicznik z Konradowa - niósł za mną jeszcze dwa pudła butów.
Nie piszę tego po to, aby się pochwalić jak ja wiele zarabiałam - tylko aby Wam uzmysłowić niski koszt zakupowy tamże. W odległym o niecałe 20 km Prudniku wydałabym "na bidę" połowę pensji i to zakładając, że kupowałabym to samo. Bo w Prudniku jednak i sklepów jest więcej i wybór większy.
Głuchołaskie sklepiki, do których wciąż czuję nieuzasadniony niczym, potężny sentyment..., są raczej w typie "szwarc, mydło i powidło" niż w typie galerii handlowych, ale ceny zbijają z nóg. Do tego jakość, która nie odbiega od zachodnich marek - z wszystkich rzeczy, które wówczas nabyłam, zdecydowaną większość posiadam do dzisiaj i wcale nie wyglądają na bardzo znoszone...
Co się w takim razie zmieniło?
Rynek się zmienił, mili Państwo.
Niedawno Głuchołazy dostały unijną dotację, wykonano rewitalizację rynku i ulic przyległych. W efekcie zabytkowe kamieniczki, wieża bramy głównej oraz fragmenty murów obronnych prezentują się co najmniej nieźle. Nie jest to atrakcja turystyczna na miarę Wieliczki czy Bambergu, ale widać metrykę miasta, widać wkład ludzi i - podkreślę to z całą stanowczością - Głuchołazy bardzo zyskały na remoncie centrum. Myślę, że porównanie do niewielkich, niemieckich miasteczek (dziś zadbanych i wyremontowanych) nie będzie w żaden sposób naciągnięciem.
Ludzie się nie zmienili, na szczęście. Wciąż są cudownie plotkarscy i małomiasteczkowi - dokładnie tacy, jak powinni być w tym miejscu. (o tym za chwilę, i zapewne już w innym poście:))
Zmieniła się również mapa gastronomiczna, jeżeli można się tak szumnie wyrazić.
We wspomnianym 2008 roku, pracując w Pokrzywnej i wynajmując maleńkie mieszkanko na osiedlu Tysiąclecia, nie miałam wielkich możliwości przygotowywania wypasionych obiadów;) Z przyjemnością zatem zrzuciłam ten przykry obowiązek na personel restauracyjno-knajpiano-hotelowy. Stołowałam się wówczas w przesympatycznej knajpce, noszącej nazwę "pizzeria Lucia". Były ich dwie - jedna Lucia w Głuchołazach, druga, bliźniacza, w Nysie przy stacji benzynowej. Napisałam wówczas tak:
Dobre jedzenie. Ogromny wybór. Przesympatyczna obsługa:) Tu szczególny ukłon dla Pana Przemka, który doskonale wie na co klient ma ochotę, choć klient sam jeszcze nie wie;) I oczywiście dla ekipy dowożącej jedzenie do domu w trybie oszałamiająco szybkim. I wielkie dzięki dla Pań w kuchni- na brokuły zapiekane z serem i pomidorami będę chyba przyjeżdżać specjalnie z Krakowa.
I tak bardzo pamiętałam te brokuły zapiekane z serem i pomidorami, że, przyjechawszy 8 lat później pierwsze kroki (drugie, bo pierwsze poszły na osiedle;))) skierowałam w stronę przejścia granicznego w Mikulasovicach, bo przy głównej drodze oważ pizzeria się znajdowała...
I walnęło mnie jak obuchem... - niby wiem, że scena gastronomiczna zmienia się wszędzie. Niby wiem, że knajpy otwierają się i zamykają. Mieszkam w Krakowie - żywotność restauracji liczy się tutaj raczej w miesiącach, niż w latach... I w sumie mogłam się tego spodziewać...
Pizzeria Lucia została zamknięta dwa lata temu...
I nie jest dziwne to, że została zamknięta.
Dziwna jest moja reakcja - straciłam w tym momencie taką "głuchołaską pewność" - może to kretyńsko zabrzmi, ale brokuły zapiekane z serem i pomidorami stanowiły stały, niezmienny punkt w planie wizyty w Głuchołazach. Przemknęło mi przez myśl "Jak to? co ja będę jeść - jakby jedzenie stanowiło immanentną część mojego jestestwa i jakby w Głuchołazach nie było, co najmniej, kilku miejsc godnych polecenia... - Gdzie jest LUCIA, gdzie MOJE brokuły, gdzie panie z kuchni??? Co jest, do cholery! Tak się nie robi!".
Może niekoniecznie świat mi się zawalił, ale mojemu żołądkowi na pewno...
Jednak, jako, że żołądek nigdy nie miał u mnie większego prawa głosu... poszłam poszukać restauracji "Mały Orient". Wówczas (osiem lat temu) mawiano o tym miejscu CHINA TOWN - i chyba (podkreślę słowo: chyba) ta nazwa była główną, a Mały Orient był tylko dodatkiem. Głowy sobie urwać za to nie dam, ale takie wrażenie mam...
China Town- Mały Orient - nazwa nieco mylna, bo w menu są też pierogi ruskie, ale JAKIE!!! z ręką na sercu: takich pierogów i tak pięknie podanych nie jadłam jeszcze nigdzie! Miłośnicy kuchni orientalnej znajdą tu bogate menu, ale także Ci, którym ta kuchnia nie za bardzo podchodzi, znajdą dania kuchni polskiej. U Pana Sylwestra Matyji można też organizować kameralne imprezy okolicznościowe.
Dojazd jest dość prosty- należy pojechać w kierunku granicy w Konradowie. 500 m za torami kolejowymi (jadąc od centrum) skręcamy w prawo (przed przystankiem- jest znak na China town), kolejne 50 m i skręt w lewo przed skupiskiem sklepów (tu Eko i Market też jest kierunkowskaz), jedziemy za brukowaną drogą parkingową 30 m i w prawo. Jedziemy do końca i po prawej stronie przy parkingu znajduje się właśnie restauracja China Town.
Niejako w międzyczasie natknęłam się na pizzerię / kawiarnię, która ponoć w tym miejscu istnieje od 20 lat... O ile pamiętam dobrze, znajduje się przy ulicy Batorego, a przynajmniej na którejś z ulic odchodzących od Rynku... Nie znałam jej wcześniej, ale wstąpiłam, bo miałam ochotę na reklamowaną gorącą czekoladę. Mnie - centusia Krakowskiego -przekonała cena CZTERY złote. Ludzie dobrzy - tyle kosztuje bilet parkingowy (a właśnie -w Głuchołazach jest strefa parkingowa płatna, ale obejmuje jedynie ścisłe centrum). Czekolada akurat się skończyła, więc skusiłam się latte w tej samej cenie. To ze nie dostałam zawału z wrażenia, można spokojnie nazwać cudem...
Będąc tu tydzień później ze Sławkiem - znajomym z pobytu rehabilitacyjnego - długo szukaliśmy miejsca, gdzie można coś zjeść. Informacje, które uzyskaliśmy od pana na ulicy brzmiały tak: jest burgerownia dla turystów przy wieży (i widać, że dla turystów, bo elewacja owej burgerowni niczym nie różniła się od krakowskich, londyńskich, wrocławskich- nawet czcionkę mieli podobną....), są też - powiada dalej ten pan - dwie pizzerie. Tu blisko Adrenalina, wchodzi sie przez bramę i na podwórko. A druga przy Biedronce, tylko trzeba przejść między garażami i wejść w podziemia.
Zdecydowaliśmy się na Adrenalinę, bo była blisko (jakby w Głuchołazach było gdziekolwiek daleko...). I był to strzał w dziesiątkę - pizza dobra, dodatków multum, obsługa miła i dużo miejscowych, co wybitnie dobrze świadczy o lokalu - czyli dokładnie tak jak lubię. Zatem - chociaż to nie Lucia - to jednak warte polecenia.
Niemniej jednak, żaden z lokali wymienionych powyżej, "nie kupił mnie" tak, jak osiem lat temu Lucia... Przez głowę przeleciała mi arcy-idiotyczna myśl, że skoro Lucię zamknęli, to już nic nie ma w tych Głuchołazach... Bez sensu i w ogóle jakoś idiotycznie...
Druga - równie kretyńska w brzmieniu - myśl brzmiała... "no to chodźmy do Zdroju - co prawda turystyczne miejsce, ale kawiarnia pod Amorkiem chyba będzie czynna. To ostatnia głuchołaska ostoja... Jeśli nie, to świat się kończy..."
Kawiarnia pod Amorkiem była czynna - co prawda zmieniło się menu. i wystrój chyba też (na plus), ale grzane wino i urocza obsługa przekonało mnie do tego lokalu, chociaż wszelkie lokale tutaj są nastawione li i tylko na turystów i kuracjuszy. No, ale taka specyfika miejsca... amorek
W miejscu, gdzie wówczas stał Amorek (czyli fontanna pod Amorkiem) jest sama fontanna, a Amorek został przesunięty w bok jakieś pięć metrów. Wiem, że różnica żadna, ale te pięć metrów - podobnie jak wspomniana LUCIA - dobitnie mi pokazało, jak to miejsce się zmieniło (choć nadal jest takie jak było) i jak bardzo te - jak to mawia moja siostra - zapyziałe Głuchołazy zwyczajnie lubię...
I kiedy już byłam pewna, że po zamknięciu Lucii, miejsca do których warto wracać w Głuchołazach, po prostu się skończyły... pojawił się ON.
Mały psiur rasy jakiś tam terrier - przeuroczy, przefajny i w ogole prze... okazało się, iż ten skaczący całuśnik (bo przecież jasnym jest, że wyściskaliśmy się z piesem na środku placyku - "pod Amorkiem" zobowiązuje :)) ma na końcu smyczy właściciela, któryż to właściciel polecił mi naleśnikarnię na rogu.
Naleśnikarnia (Miód Malina) znajduje się w miejscu, w którym niegdyś znajdował się sklep pod Amorkiem, jedyny sklep, z wyjątkiem dyskontów, który otwarty był w niedziele, a i normalne godziny pracy miał wydłużone do 22.00 - kurort zobowiązuje...
I wiecie co...? Po stracie Lucii (tak myśleć o jakiejś knajpie to chyba lekko dziwne jest...) znalazłam drugie miejsce, dla którego warto zboczyć z trasy, a nawet nadłożyć drogi. Brakowało takiego miejsca pod Górą Chrobrego. Już nie brakuje, chociaż... ceny nie są głuchołaskie, to trzeba przyznać. Ale ostatecznie... dla takich naleśników i takiego towarzystwa warto zapłacić cenę pół-prudnicką :)
Na kopule nieba pojawiła się czarna królowa. Zatoczyła krąg połami płaszcza i już za chwilę połowę nieba spowiła atłasowa czerń. Druga część, przerażona hegemonią na firmamencie, uciekała w ślad za swoim władcą, słońcem, które przerażone i drżące skryło się za pobliskimi wzgórzami. Zapadał zmierzch. Nad szczytem Dwernika- Kamienia zabłysła gwiazda...
Być może na czarnym nieboskłonie pojawiły się też inne punkciki. Nie widzieliśmy ich. Ta jedna zdominowała nasze serca, oczy i umysły. Nadprzyrodzonym wręcz blaskiem zdobyła sobie wyłączność na mrocznym firmamencie.
Rozdroże.
Mapa wskazuje drogę na północ, moja dusza upiera się przy forsowaniu lasu w kierunku zachodnim. Popatrzyliśmy w niebo. Nad lasem zachęcająco mrugała gwiazda... Nie wierzyliśmy w moc przewodnią gwiazdy, jednak jej, nasiąknięty przekonaniem i nadzieją, blask nie dawał nam wyboru.
Przedzieraliśmy się przez las, wpadając w jary, wspinając się na ściany wąwozów, topiąc buty w wąskich, acz zdradliwych strumyczkach i topiąc nadzieję na suche skarpety w namokniętych liściach. Latarka, bez podania jakiegokolwiek racjonalnego powodu, po prostu odmówiła współpracy, a Nasza Gwiazda- Nasz przewodnik po mrocznym lesie- zniknęła za gęstą koroną drzew.
Pojawiła się znowu, kiedy wyszliśmy na drogę. Świeciła nad lewą jej odnogą, a kompas i mapa nieodmiennie sugerowały wędrówkę w prawo. Zaufaliśmy technice. Kilkaset metrów później drogi się połączyły, a my nadrobiliśmy jakieś 500 metrów. Gwiazda popatrzyła się na nas zadziornie, uśmiechnęła się pod nosem i zniknęła. Pojawiła się na następnym skrzyżowaniu.
Czy to magia nocy, czy napawający nadzieją pomarańczowo-żółty blask, ale wbrew logice schowaliśmy techniczne wynalazki do plecaka. Odtąd szliśmy za gwiazdą. Długo, długo, aż doszliśmy do grani. Jeszcze trzysta metrów, jeszcze kawałek lasu... i wyszliśmy na szczyt Dwernika- kamienia. Gwiazda błysnęła mocno i jasno ostatni raz i zniknęła.
Michał Rusinek Mlodszy Kto nie zna Michała Rusinka? Można chyba powiedzieć, że to człowiek znany z tego, że był nieznany. Choć oczywiście to tylko część prawdy :) i to niecałej prawdy.
Przez wiele lat był sekretarzem Wisławy Szymborskiej (dziś prowadzi jej Fundację) i w tej roli spisywał się świetnie. Jego rola w życiu noblistki została ujawniona ogółowi dopiero po śmierci pani Wisławy. Oczywiście ci, którzy w jakikolwiek sposób interesowali się życiem noblistki, jej poezją, nagrodami - tak, ci wiedzieli, że za świetną organizacją stoi niepozorny student (potem magister, w końcu - doktor) polonistyki. Zwyczajni zjadacze chleba, taka ja, na przykład :)), nie mieli pojęcia. No bo skąd. Praca zupełnie spoza literatury, zainteresowania również. To jasne, że wiedziałam kim jest pani Wisława Szymborska, aż takim ignorantem nie jestem. Ale o istnieniu pana Rusinka dowiedziałam się znacznie później.
Dlaczego napisałam, że jest to człowiek znany z tego, że jest nieznany? Bo właśnie tak powinien się zachować Sekretarz przez duże S. I człowiek, który wie że reprezentuje kogoś, a sam jest - brutalnie powiem - trybikiem w maszynie, cieniem, i szarą eminencją. Jednakże, kiedy pani Wisława odeszła, Michał Rusinek zaczął się udzielać "we własnej osobie". Wielki podziw, wielki szacunek za to, że nigdy, za życia pani Wisławy, nie próbował nawet robić jakiejkolwiek kariery. Oczywistym jest, że nadal pisał. W końcu wykształcenie go do tego obligowało. Obligowała go do tego zapewne również sama pani Wisława - przecież to była arcyinteligentna i kulturalna osoba, zatem zdawała sobie sprawę, że w jej ręce wpadł nieoszlifowany diament. Albo oszlifowany. W każdym razie skarb.
Ale wróćmy do meritum. Michał Rusinek wykłada (literaturoznawstwo na UJ), przekłada (książki)i układa (wierszyki, piosenki, felietony) .
Urodził się w 1972 roku w Krakowie i nadal tam mieszka – z rodziną. Był sekretarzem Wisławy Szymborskiej, teraz prowadzi jej Fundację. Pracuje na Wydziale Polonistyki UJ, gdzie prowadzi zajęcia z teorii literatury, teorii przekładu i creative writing. Bywa tłumaczem z języka angielskiego, zdarza mu się pisywać książki dla dzieci i dorosłych oraz układać wierszyki czy teksty piosenek. Pisuje felietony o książkach i języku.
Do mojego, pozaliteraturowego, świata, wdarł się przebojem w trakcie kampanii prezydenckiej (na prezydenta miasta Krakowa) w której bardzo dokładnie, jak klasyczny wykładowca, poinformował gdzie się wychodzi (na pole), co się je (borówki), co się ma w łazience (przecież, proszę pana, to jasne, że flizy). Skradł moje serce. Na amen.
Wtedy zaczęła kiełkować moja Rusinkomania. Kiełkować powoli, ale skutecznie. Natknęłam się bowiem na opinię @Maćkowego o "Pypciach na języku". Zakupiłam natychmiast. Formalnie miała być to książka na prezent dla mojej siostry - w efekcie trzy dorosłe osoby chichrały się, kwiczały i zapewne również popluły ze śmiechu, podczas tej czarownej lektury. (dla mnie na razie jest to pierwsza książka Rusinka. Tego Rusinka., ale już mam ustawione na półce kolejne)
No bo co w końcu TEN Rusinek napisał? Oprócz tych "wykwitów" zwanych dalej "pypciami"?
Dlaczego jednak tytuł tego wpisu dotyczy dwóch Rusinków? Ano dlatego, że jeszcze miesiąc temu absolutnie wszystkie portale czytelnicze (te wiodące również) twierdziły zgodnie, że TEN MIchał Rusinek wydał np trylogię o Krzysztofie Arciszewskim. Być może byłoby to nawet realne, gdyby nie fakt, że trylogia została wydana na dwanaście lat przed narodzeniem się TEGO Rusinka :) Zaczęłam grzmerać i wygrzmerałam. Uprzejmie zatem donoszę, że istniał sobie inny pan Rusinek. I żeby nie było łatwo, również miał na imię Michał. (dla rozróżnienia, chociaż Rusinek młodszy - że tak sobie pozwolę, dla ułatwienia - przynajmniej wg Wikipedii używa drugiego imienia, Maciej. Jednak jako autor widnieje pod jednym imieniem. I dlatego, zapewne, pojawił się bałagan. Michał Rusinek Starszy Rusinek Starszy również urodził się w Krakowie, choć dużo wcześniej (1904 rok). Na moje nieszczęście ukończył studia filozoficzne (drzwi w drzwi z Filologią), zajmował się literaturą - działał w Związku Literatów Polskich (1947–1972 jako sekretarz generalny) oraz Stowarzyszeniu Autorów ZAiKS. W latach 1948–1949 był kierownikiem literackim Teatru Klasycznego. Był sekretarzem generalnym PEN Clubu w Polsce, dyrektorem Agencji Autorskiej SEC, a od 1984 roku wiceprezesem Międzynarodowej Federacji SEC - można się trochę zamotać, prawda?
Ciocia Dobra Rada powiada - patrz na daty wydania. Na szczęście między panami jest duża różnica wieku, jeśli można tak to określić. To chyba jedyne kryterium rozróżniania Rusinka od Rusinka, jakie wymyśliłam.
Oj, kombinują Ci nasi autorzy, kombinują. Wydawałoby się, że ta maniera dotyczy młodych i współczesnych, ale okazuje się, że nie tylko. Mowa tu o manierze numerowania tomów wg własnego widzimisię. Rozumiem, że skoro są autorami książki, to chcą również być autorami unikatowej numeracji. Tak jak wspomniałam, maniera ta dotyczy głównie młodych i współczesnych, czyli tych, których zaskoczył sukces książki, w efekcie powstał tom drugi, trzeci i ... tom nr pół, chronologicznie dziejący się (jak się łatwo domyśleć) wcześniej.
Mamy tu zatem Książki Natalii, z magiczną połówką. Mamy Szeptuchę, czyli serię Kwiat Paproci, Katarzyny Bereniki Miszczuk, której ostatni tom właśnie nosi numer 0,5, ale pojawia się też tom 4.5 - który niby jest zakończeniem serii, ale tak naprawdę jest wtrętem. (Wtrętem, bo nagle autorka stworzyła coś spoza serii, ale wiążące się tematycznie. Zapewne mamy też wiele innych tego typu "połówek" i innych kwiatków, które sen z oczu spędzają nam, a w konsekwencji adminom, którzy w pocie czoła, starają się nauczyć system nowych wytycznych. System to nie człowiek. (cytując znajomego informatyka - to nie excel Ci zepsuł, tylko Ty złe dane wprowadziłaś"). Jednakże.. co możemy zrobić, jeżeli autorzy swoją kreatywnością przewyższają możliwości systemowe? Pytanie retoryczne :)
My, "bibliotekarze", na różnych portalach staramy się to ustawić tak, żeby było w zgodzie z Bogiem i historią. Admini rwą włosy z głowy. Czemu nie można było normalnie? 1,2,3,4? Obawiam się, że pisarze w swej kreatywności, dojdą za chwilę do wniosku, że któryś tom może być numerowany "pierwiastek z trzydziestu ośmiu", a wtedy złożę wypowiedzenie :)
Wydaje się jednak, że zupełnie niesłusznie zaczęłam ten wpis od dwóch pań, które pokombinowały tylko trochę z numeracją. Mistrzem w kombinowaniu jest Wilbur Smith - ten to miał kreatywność, żeby go tak... Tenże uroczy pan napisał kilka sag brytyjsko-afrykańskich (on był Brytyjczykiem, mieszkającym w Afryce i tamże żył i tworzył) https://www.wilbursmithbooks.com Na jednym czytelniczym portalu jest po kolei (czyli zgodnie z datą wydania), na innym jest po kolei - czyli niezgodnie z tą datą. I bądź tu mądry. Wikipedia jednak podaje (a w tym przypadku Ciocia Wikipedia jest prawdopodobnie najpewniejszym źródłem), że u Wilbura Smitha są dwie kolejności. Jedna to chronologiczna, druga zaś w kolejności wydania. I różnią się od siebie jak dzień od nocy. (można jeszcze się posiłkować stroną autora: https://www.wilbursmithbooks.com/ ale jest ona we Flashu, a ja Flasha nie lubię i już.
Wilbur Smith urodził się w Rodezji Północnej (dzisiejsza Zambia), młodość spędził, po sąsiedzku, w Rodezji Południowej (dzisiejsze Zimbabwe). Pracował tam jako policjant. Później wyemigrował do Afryki Południowej. Dopiero na emeryturze zamieszkał w Wielkiej Brytanii (w Londynie), w kraju swojego pochodzenia, acz nie zamieszkania. Serce zostawił gdzieś między Afryką Północną, a Południową. Nic dziwnego, że o Afryce pisze z pełną znajomością tematu i z miłością, podpartą gruntowną znajomością regionu i realiów. Kłopot z numeracją tomów zaczął się od pierwszej powieści. Był to "Gdy poluje Lew" - wydana w 1964 roku. Dopiero później, kiedy Wilbur Smith został pisarzem na cały etat, dopisał pozostałe tomy. Tak, że wspomniany Lew jest czwartym tomem wedle chronologii.
Także, drodzy czytelnicy, kiedy znajdziecie cykl "nie po kolei" dajcie nam znać, a my jakoś może... sprawdzimy czy to kwestia naszego niedopatrzenia, systemowych ograniczeń, czy to jednak wymysł autora :)
Poniżej znajdziecie wszystkie tomy z sag Wilbura Smitha - ustawione i tak i siak. Źródło: Ciocia Wikipedia.
Saga rodu Courteneyów według chronologii akcji, czyli tak jak należy sagę czytać
Żeby mało było kombinowania z numeracją, to jeszcze, jak widzicie, niektóre tomy zostały wydane pod innymi tytułami. (to już akurat nie wina autora). Ale... Saga rodu Ballantyne'ów, choć nie ma podwójnej numeracji (czyli daty wydania i daty akcji) to jednak... zawiera książkę, dzieloną z powyższą Sagą Courtyney'ów... Żeby nam łatwo nie było...
Saga rodu Ballantyne'ów (daty wydania odpowiadają chronologii akcji)
Lot sokoła (A Falcon Flies, także Flight of the Falcon, wyd. 1980)
Im więcej tomów dany cykl miał, tym bardziej pan Wilbur Smith kombinował na linii data wydania - chronologia. W najkrótszym cyklu nie pokombinował w ogóle. Akcja dzieje się wraz z kolejnymi tomami.
Cykl Hector Cross (daty wydania odpowiadają chronologii akcji)
Ułożenie twórczości Wilburna Smitha wg chronologii akcji, zawdzięczamy JustynieK, która przy współudziale adminów, zrobiła tą kolosalną pracę. Dziękujemy!
Co prawda z Warszawy wyprowadziłam się dwa lata temu i już nie mam takiego wewnętrznego nacisku na poszukiwanie książek dziejących się w... to jednak Wasze komentarze pod notką blogowa (https://nakanapie.pl/ziellona/blog/o-warszawie-ksiazek-kilka) oraz pod formalną publikacją w formie artykułu - (https://nakanapie.pl/a/dzieje-sie-w-warszawie-o-warszawie-ksiazek-kilka) zmusiły mnie niejako do zrobienia wpisu pt Druga edycja, czyli uzupełnienie książek warszawskich. (A miało być o Opolszczyźnie - cóż, Opolszczyzna będzie później :)) Wpis jest właściwie Wasz :) bo jest to czyste kopiuj - wklej z komentarzy. No, dobra. Podlinkowałam :)
Przy lekturze częstokroć zastanawiałam się, co mieli w głowach radni miejscy, wybierając niektóre osoby jako patronów stołecznych ulic. Autor interesująco, choć nieco zbyt skrótowo jak dla mnie, opowiada o książętach i księżnych (nielicznych), których uhonorowano nadaniem ich imienia ulicy w Warszawie, nie ukrywam, że zaciekawił mnie temat i warto byłoby przyjrzeć się także innym nazwom.
Wspomnienia o środowisku artystycznym i literackim Warszawy w latach międzywojennych - Ziemiańska, Cyrulik Warszawski, Marian Hemar, Kazimierz Wierzyński, Julian Tuwim.... Spotkania, rozmowy, żarty, zdjęcia, przepiękne wiersze zamieszczone w tekście, no i styl, język, wrażenie, że jest się tam z nimi, że się uczestniczy w ich życiu
Trzy wieki temu Jan Sobieski nabył dla swojej małżonki wspaniałą siedzibę nie opodal Warszawy położoną, a Wilanowem zwaną. W ciągu następnych stuleci pałac i otaczający go park zmieniał właścicieli - od czasów Marysieńki aż po koniec XIX wieku panowało w nim kolejno siedem pięknych i czcigodnych dam. O ich losach i roli, jaką spełniały w rozbudowie i upiększaniu rezydencji wilanowskiej, opowiada książka Hanny Muszyńskiej-Hoffmannowej. Portrety swych bohaterek maluje Autorka na bogatym tle obyczajowo-historycznym, nie szczędząc informacji, anegdot i ciekawostek o ludziach i wydarzeniach dawnych epok.
Kilkanaście książek dla dzieci i młodzieży, Adama Bahdaja, dzieje się w Warszawie.
Jaka była Warszawa międzywojnia? Czy romantyczny, ciepły obraz przedwojennego przestępcy ze stolicy ma coś wspólnego z ówczesną rzeczywistością?Opierając się na wielu szerzej nieznanych źródłach historycznych, Paweł Rzewuski kreśli żywy portret warszawskiego marginesu. Opisuje przyczyny biedy i niektórych przestępstw, problem prostytucji oraz handlu kobietami, a także najgłośniejsze morderstwa, przestępstwa i oszustwa rozgrywające się w „Paryżu Północy”. - z komentarza @eR_
Przeczytałam tę książkę, bo dowiedziałam się, że dzieje się na Żoliborzu na którym się wychowałam i który uwielbiam. I faktycznie, autorka zna tę dzielnicę, mogę wskazać palcem dom, w którym mieszka główna bohaterka, towarzyszyć jej w spacerze z kijkami nad Kanałek (oficjalnie Kępę Potocką), miliony razy chodziłam tymi ulicami i wciąż chodzę. Już to samo wystarczyłoby aby sięgnąć po "Starszą panią", ale spotkała mnie miła niespodzianka. Barwnie zarysowane, prawdziwe psychologicznie postaci, niezła fabuła, humor, a że pod koniec robi się makabrycznie? Jest to raczej czarna komedia.
Zabójstwa, porwania - to tło tego kryminału. Mam wrażenie, że autor bardziej chciał opisać Warszawę, jej topografię, historię, kluby piłkarskie i zespoły muzyczne - to są zainteresowania komisarza Adama Nowaka. - z komentarza @sandrajasona
Szwedzi w Warszawie to doskonała powieść historyczna. Walery Przyborowski pisał ją w czasach zaborów, kiedy to nie mógł mówić wprost o problemach nękających Polskę. Sięgnął więc, jak wielu pisarzy, do historii. W powieści pojawiają się takie postacie jak niejednokrotnie wspominany król polski Jan Kazimierz, król szwedzki Karol Gustaw i wielki bohater tamtych czasów – Czarniecki. Wielkim jej atutem są postacie chłopców – walecznych, młodych patriotów, ale jakże autentycznych we wzajemnych docinkach i szturchańcach... - z opisu książki
Poznaj konferansjera wszech czasów, reżysera i mistrza ówczesnych sław kabaretowych Fryderyka Járosego, który tak zachęcał ze sceny: ""Nasz teatr ma dwa felery. Pierwszy - że nie ma w nim dobrych miejsc, bo orkiestrę wszędzie słychać. Drugi, że na 17 numerów jest tylko 6 zapasowych wyjść. Natomiast plusem jest to, że większość aktorów ma złą dykcję. Publiczność nie rozumie, co aktorzy mówią i dlatego nie wygwizduje programu. Zresztą publiczność nie może gwizdać, kiedy ziewa. Pociechą jest kapelmistrz. On przypomina Beethovena. Także jest głuchy. Napisał kilka operetek, tylko nie wiadomo do dziś, czyja to muzyka (z opisu nakanapie.pl)
Z kolei @Nemo sugeruje zapoznanie się z książką ( Zachęcam, by samemu się o tym przekonać. )
Bohaterów Powstania Warszawskiego, ślady kul na ocalałych kamienicach i napisy na murach - opisują w Przewodniku po powstańczej Warszawie Jerzy S. Majewski i Tomasz Urzykowski. Książkę wydało Muzeum Powstania Warszawskiego przed zbliżającą się 63. rocznicą wybuchu walk Autorzy oprowadzają nas po współczesnej stolicy, w której odkrywają ocalałe ślady walk 1944 r. Robią to pieczołowicie, dzielnica po dzielnicy, dom po domu. Dociekają, analizują, porównują, a przede wszystkim docierają do świadków - uczestników Powstania. Większość rozmów z powstańcami autorzy odbyli w latach 2004-06. Jeszcze zdążyli - dziś niektórzy z ich rozmówców już, niestety, nie żyją. (z opisu nakanapie.pl)
Ode mnie zaś... Dwie serie wydawnictwa CM (Ciekawe Miejsca)
Absolutnie nie interesują mnie procenty wyzwania. Nie liczę też czasu, który na to wyzwanie przeznaczam. Bo to nie jest projekt :) To jest próba - i podkreślę to słowo - zapoznania się z literatura światową (czyli nieco inną, niż tą czytaną codziennie). Próba, która podjęłam po zetknięciu się na FB z wyzwaniem Marty Mrowiec.
Częściowo ten wpis publikowany był w zestawieniu "wszystkich" potencjalnych książek. Ale życie bloga jest krótkie. Nazwijmy to wydaniem drugim, poprawionym i uzupełnionym :)
Tak, wiem, że ja z literatura wysokich lotów nie mam wiele wspólnego. Odkąd skończyłam studia, przestałam się interesować literatura piękną. I jest mi z tym dobrze. w literaturze szukam zatem kryminałów, sensacji, romansów, obyczajówek. Natomiast przemyślenia "co autor miał na myśli" zostawiam mądrzejszym od siebie.
Pierwszy etap wyzwania :) ha ha :) został zakończony w zeszłym miesiącu za mną jakieś 20 książek, ale głównie europejskich :) Spróbuję to jakoś podsumować.
1) Albania i Ismail Kadare To człowiek, który pisze o reżimie albańskim w sposób taki, że ciarki przechodzą.
Książka jest bowiem przerażająco prawdziwa i nie nadaje się do tzw. łyknięcia. Tu trzeba czytać każde słowo i każde zdanie - każde z nich pokazuje totalitaryzm w komunistycznej Albanii. Każda strona ukazuje to, czego polski naród również doświadczył, choć może w nieco złagodzonej wersji... że za jedno niewinne na pozór zdanie, wypowiedziane nie tam, gdzie trzeba, mogło osobę wypowiadającą skierować do więzienia, z którego już się nie wychodziło. Moje pokolenie (40latków) nie zna takich sytuacji z własnego doświadczenia. I obyśmy nie poznali. [Córka Agamemnona]
Austria trochę naciągana, bo autor jest Austriakiem, ale książka traktuje o mniejszości romskiej na Słowacji. Zatem Austria do powtórzenia, ale reportaż tak wstrząsająco prawdziwy, że szkoda by było go nie uwzględnić.
Słów brakuje. Po prostu brakuje słów. Niech tą książkę przeczyta KAŻDY kto uważa, że jego sąsiad jest inny. Żółty, czerwony, czarny, zezowaty czy z platfusem. Każdy kto z wielkimi hasłami, których nie rozumie i które bezmyślnie powtarza, rusza na wiec homogenetyczny (czarny, biały i zielony). To nie Bałkany są beczką prochu. Tą beczką prochu jest ludzkość. Ludzkość, która zauważa nielubianą inność. To pierwszy krok do masakry w imię jedności. Do naszej masakry.
4) Czechy
Evžen Boček - Dziennik kasztelana - dziennik prawdziwego kasztelana zamku na Morawach.
Fenomenalnie, nie nachalnie, pokazane podstawy wiary chrześcijańskiej. Idealnie pokazane postacie kapłanów, z ich rozterkami, misją, dylematami. Załamaniami nerwowymi i chwilową utratą wiary. Wybitnie pokazane różne możliwości i wpływ religii jako takiej. Można by rzec że to fenomenalne studium przypadku - ale tu są dwa przypadki: dziennikarz -ateista i kapłan przeżywający kryzys wiary. Ich wzajemny wpływ jest głównym atutem tej powieści. A wszystko opakowane w klasyczne morderstwo, gdzieś w małej fińskiej społeczności.
Odnoszę wrażenie, że główną postacią nie jest ani Frollo, ani Quasimodo, ani Esmeralda. Właściwie... nie ma tu "głównej postaci". Jest nią społeczeństwo francuskie i Paryż późnego średniowiecza. [Dzwonnik z Nottre Dame}]
Oto Grek współczesny i jego kompleks niższości w stosunku do wielkich starożytnych. Oto Grek cierpiący na obrzeżach Europy, z którą się nie identyfikuje. Grek zagubiony, Grek krzykliwy, Grek bajkopisarz.
Grek posiadający dwa stany ducha - wielka euforię i wielka depresję. W tej książce się nie da zakochać, jest po prostu smutna. Chociaż nie ma fabuły jako takiej. Chociaż czasem wydaje się, ze autor raczy żartować. Ale jest to żart w stylu (uwielbianego przeze mnie) pana Poniedzielskiego. Wywołujący salwy śmiechu, choć nie widać, aby żartował... Dychotomia wewnętrzna, można by rzec...
Kronika miasta Rethymno na Krecie. Poczynając od architektury, przez wielokulturowość (Wenecjanie, Turcy, Grecy) aż po religię. Ogromnym plusem jest opowiadanie "przez ludzi". Jeżeli Prevelakis opowiada o freskach, to mówi o głównym malarzu. Jak się przygotowywał do malowania, czym się różni pisanie (malowanie) ikon od malowania fresków, itd. Kiedy zaś mówi o uliczce, gdzie handlowano wiklinowymi koszami, opowiada o kolejnym mieszkańcu Rethymno, który wikliną się zajmował. Kreta to morze - nic więc dziwnego, że dużą część kroniki zajmują statki i łajby. Prevalakis opowiada o Rethyymno swojego dzieciństwa, czyli na długo przed czasami gdy zyskało ono druga młodość, stając się kurortem.
Absolutna fikcja literacka, która jednak... posiada znamiona prawdopodobieństwa :) pomimo, iż ta historia mogła się wydarzyć naprawdę, to tak naprawdę to nie ma znaczenia. Nie ma znaczenia, czy ta historia się wydarzyła czy nie, bo tło historyczne średniowiecznej Sevilli, galerów i układów społecznych oddane jest idealnie.
Czy to jest kryminał? Nie wiem. Thiller napewno. Kryminał... - hmm zależy chyba co kto rozumie pod tym hasłem. Morderstwo jest? chyba jest, ale czy jest na pewno? A może jest, ale tak jakby nie było? Klimat morderstwa i przestępstwa jest? Pewnie tak, ale czy na Islandii nie ma takiego klimatu w każdym opuszczonym gospodarstwie? I czy każde samotne, acz zamieszkałe, gospodarstwo nie jest przypadkiem w klimacie opuszczonego i tajemniczego domu?
11) Jugosławia (kraj już nieistniejący, ale wciąż posiadający swoją literaturę
Trudno Andricia dopisać do bośniackich autorów, chociaż w BiH się urodził. Był Jugosłowianinem i pisał o historii Jugosławii i jej republik. O historii i życiu mieszkańców w tle najazdów tureckich i panowania Habsburgów. Tą rzeczywistość usiłuje pokazać Andrić. Usiłuje, bo nie wiadomo czy mu się udało. Wedle mojej wiedzy to właśnie Andrić jest uważany za źródło historyczne w sprawach dotyczących tych regionów. A przecież skądś tą wiedzę musiał wziąć. Na czymś się wzorować. Trudno mi wierzyć, żeby przeczesywał archiwalia, aby napisać powieść.
Jest to bodaj pierwsza książka litewska na mojej liście, i od razu z folklorem w tle. Lubię folklor. Lubię diabły, rusałki i wszelakie tego typu legendy. Ale ta książka legenda nie jest - jest napisana na podstawie gawęd i legend.
13) Niemcy
Martina Kempff - Katedra heretyczki * kompletnie niestrawna jak dla mnie, więc jeszcze będzie trzeba coś niemieckiego wyszperać :)
Ludzie Lodu to historia, mitologia, legendy i przekleństwo - w oparach miłości i perypetii rodzinno-historycznych w mroźnych i przerażających lodowych krajobrazach...
15) Polska
Dla mnie odkrycie roku 2019 - czyli tadam! fanfary! - cykl "Kwiat Paproci" Katarzyny Miszczuk, znany pod nazwą "Szeptucha".
Wierszalin - wieś z trzema domami. Grzybowszczyzna - niewiele wieksza. I tam, na końcu świata, tuż przy granicy białoruskiej, istniał sobie Ilia - prorok Eliasz. Prosty chłop, nieczytający, nieumiejacy pisać, ale jakos tak potrafił przekonać ludzi do siebie, że "Tłumy Panie, tysiące Narodu...". Pytanie, czy był to "nawiedzony" w znaczeniu nieszkodliwie negatywnym, czy rzeczywiście miał jakieś "widzenia" - czyli był bardziej wrażliwy niż inni, czy tez był zwykłym oszustem, dziś nazwalibyśmy go "Sekciarzem".
Nocna przejażdżka pociągiem wydawała się dobrym sposobem na ucieczkę przed samotnością. Górski krajobraz za oknem, monotonny stukot kół. I pewien pasażer w żółtej kurtce... Czy rzeczywiście uda się uciec?
"Nie sposób ogarnąć go w całości, można go przeżyć tylko jako chaos uliczek i pasaży, dziedzińców i bulwarów, w którym może się zgubić nawet najbardziej obeznany mieszkaniec." - Peter Ackroyd
W dzisiejszych czasach klasyfikacji wszystkiego, prawdopodobnie uznano by pomarańczki za coś w stylu kryminału retro? Chociaż wcale nie dzieje się w zamierzchłych czasach. Ale styl całości opowiadań jest właśnie taki - retro. Bez komputerów, DNA i odcisków palców. To znaczy - to wszystko tu jest, ale nie wychodzi na pierwszy plan. Na pierwszym planie zawsze jest głowa gliniarza, intuicja i dochodzenie. Możliwe, że takich pisarzy jak Camillieri dziś już nie ma. Mój znajomy twierdzi, że to "klasyczny, przedwojenny gatunek" i coś w tym chyba jest.
Wróćmy do potężnych latyfundiów, gdzieś w Australii, na pograniczu buszu... Ze wspaniałą skałą mrocznie górującą nad okolicą. Wróćmy do czasów panowania królowej Wiktorii i wszechobecnych pensji dla panienek z dobrych domów (brytyjskich oczywiście). Wróćmy do dyscypliny, którą narzucano dziewczętom w imię dobrego wychowania (nie dyskutuję na temat, czy było to dobre, czy złe. Po prostu spróbujmy sobie wyobrazić ten klimat.) i w tym klimacie gubią się dziewczęta. Co gorsza gubi się też nauczycielka, dystyngowana dama, która w samych pantalonach (sic!) przechodzi przez strumyk...
Mnóstwo archeologii - właściwie rzecz dzieje się na "wykopkach" - praca archeologów jest bardzo ciekawie opisana. Zwłaszcza że kiedyś przeżyłam trzymiesięczne praktyki wykopkowe ( w Polsce co prawda) i po prostu miło jest rozumieć, o czym się czyta... Rzecz dzieje się w Grecji i ta Grecja jest tu pokazana, z wszystkimi plusami i minusami
Wybitna kronika dziejów Gruzji. Wybitna, oznacza wybitna. Niezmiernie żałuję, że nie znam innych książek Abaszydze (wydaje się, że nie zostały one przełożone na język polski i wydane, obym się myliła...). Jest to kontynuacja dzieła kronikarskiego (pierwszy tom: Syn Królowej Tamar). I tu już, niestety, jest krwawo i smutno. W tej części kroniki dochodzi do najazdu mongolskiego. Wybitności tej kronice dodaje fakt, że krew i pożoga dotyczy nie tylko ludzi. A nawet, rzekłabym, głównie nie ludzi. Główną ofiarą jest tu kultura i sztuka Gruzji.
jedna z najpiękniejszych metafor literackich ludzkiego losu, jednocześnie mroczna i głęboka. Niezwykle celnie przedstawia to jak pułapka egzystencjalna, w której tkwimy przeradza się w nasze przeznaczenie i zyskuje sens. [Kobieta z wydm]
Camus w Afryce? Ano tak. Choć francuskim pisarzem jest z krwi i kości. Urodził się bowiem w Drean w Algierii. Także fakt, Algieria nieco kantowana, ale tylko nieco :) Bo ostatecznie akcja dzieje się w...
Fenomenalna książka, traktująca, co prawda o kryzysie młodego małżeństwa nigeryskiego, ale w tle dzieje się historia Nigerii, życie codzienne, wierzenia, obrzędy nawet. I to wszystko napisane ładnie i skonstruowane w bardzo zgrabną powieść. [Zostań ze mną]
Zdjęcie pochodzi ze strony https://italianizzatoblog.wordpress.com/2019/07/21/camilleri-wielkim-pisarzem-byl/ Bo lubię sięgać po książki, których wcześniej w ręku nie miałam. NIe lubię za to debiutów, bo są marketingowo napuszone i bardzo rzadko trafia się coś, co mi "siądzie". Ale książek, których w rękach nie miałam, jest dość dużo. W kanapowych recenzjach wpadł mi w oko tytuł "Pomarańczki komisarza Montalbano". Choć gdzieś już oAndrea Camilleri słyszałam i wiedziałam, że pisze kryminały, to jednak dotychczas nie było nam po drodze. Aż...
Przy siedzeniu na kanapie, uczepiła się mnie recenzja Rudolfiny:) Przy okazji - prowadzi ona blog czytelniczy - całkiem fajny, bo odwiedziłam :) - https://www.czytacz.pl/ (To nie jest czyste lokowanie produktu, po prostu zwyczajnie uważam, że należy się wspierać w różnych działalnościach, jeżeli z tymi działalnościami jest nam po drodze. A tu jest.
Skuszona przez Rudolfinę (patrz: recenzja ) sięgnęłam po pomarańczki. Mogłam sięgnąć po jedną z wielu innych książek Camilleriego, ale skusiłam się na tą, polecaną właśnie przez Rudolfinę. Czemu? bo po recenzjach i opiniach wnoszę, że mamy podobny (w 50%, ale to i tak dużo.) gust. I nawet w książkach, w których mamy drastycznie różne zdanie, jestem w stanie, po opinii czy recenzji, się zorientować, czy to będzie dla mnie czy nie. A takie opinie i recenzje to ja po prostu lubię.
No i tego... wtopiłam w te pomarańczki. Tyle wam powiem. Totalnie. Camillieri ląduje na stałe na liście "to read", ale.. podobnie jak Rudolfina, będę go sobie dawkować. Bo faktycznie z tym Panem można się otulić kocem, nalać wina i czytać. Przedawkowanie pewnie nam nie grozi, ale... to jest tak jak z czekoladą. Jest pyszna zawsze, ale gdy się ją traktuje deserowo, jest magicznie rozpływająca się. I taki jest Pan Camillieri. Dzięki Ci Rudolfino za nakierowanie na pomarańczki. Coś cudnego po prostu.
Tym, którzy zaczytują się w sensacjach, wydawnictwa Adamski & Bieliński nie trzeba przedstawiać. Zwane w skrócie A&B znane jest głównie z Czarnej Serii (z charakterystyczną okładką). Wydawnictwo jednak popełniło też serię Czerwoną (różniącą się od Czarnej jedynie kolorem :)) i serię Granatową, której nie widziałam na oczy.
W mojej bibliotece był cały regał poświęcony czarnej serii i tam zawsze kierowałam pierwsze kroki. Teraz zatem, kiedy zaczęłam zauważać istnienie wydawnictw, postanowiłam ich wyguglać. No bo przecież, każde wydawnictwo ma stronę, twittera, facebooka i jeszcze instagrama. A otóż - kupa. Nie każde. A&B w necie właściwie nie istnieje. I w sumie nie wiem, czy nadal istnieją w rzeczywistości, choć dane kontaktowe gdzieś tam znalazłam. (adres, telefon i krótki opis - zero mediów społecznościowych, ani nawet prostej strony w w w. Ale nawet, jeśli już nie wydają, to nie powstrzyma mnie to przed napisaniem kilku słów i dalszemu odwiedzaniu bibioteki z regałem czarno-czerwonym.
Wydawnictwo Adamski i Bieliński specjalizuje się w książkach sensacyjnych, thrillerach i powieściach historycznych, wydawanych w trzech seriach: Czerwonej (Wiktor Suworow), Czarnej (Tom Clancy, Lary Bond, A.J. Quinell, Stephen Coonts) i Granatowej (W.E.B. Griffin). [ksiazki.wp.pl]
Jeszcze Wam to nic nie mówi, prawda? No to popatrzcie na okładki serii Czarnej. Nie uwierzę, że miłośnicy sensacji i politycznych thrillerów nie rozpoznają tych okładek. https://nakanapie.pl/ksiazki/czarna
Znacie, prawda? Autorzy tu są rózni - od mojego ulubionego Quinnella, przez Clancy'ego aż po Bonda (Larry'ego Bonda), który mnie uwiódł zupełnie książkami typu Kocioł czy Wir. Za Clancy'm nie przepadam, ale faktem jest, że to mistrz gatunku.
Co w takim razie z serią Czerwoną? - https://nakanapie.pl/ksiazki/czerwona Ja jestem zdecydowanie czarnoseriolubem, ale wydaje mi się, że czerwona seria uderza w tematy ZSRR. Inaczej rzecz ujmując, nie znalazłam jeszcze książki z serii czerwonej, która by nie traktowała o tych tematach. Cóż tu dużo mówić - Suworow mówi sam za siebie...
A granatowa? Nie uważacie, że wydawnictwo to nie potrzebuje loga? :) Okładki mówią same za siebie.
No i właśnie - ponoć wydawnictwo to wydaje też książki (bądź wydawało) bez serii lub z innymi okładkami. Nie byłabym tego taka pewna... choć ze względu na brak strony www, trudno mi to sprawdzić. Może ktoś z Was natknął się na książki A&B spoza tych trzech serii?
[Aktualizacja] Znalazlam... inna okładka, nie z-serii, ale i tak czcionka charakterystyczna. Idę szukać dalej :)
Czy w ogole ktoś wie, czy to wydawnictwo nadal istnieje? Czy gdzies jest katalog ich książek? Poza rzecz jasna czarno-czerwonym regałem w bibliotece krowoderskiej :)