Znacie to uczucie, kiedy idziecie na film przekonani, że będzie utrzymany w podobnym tonie, jak jego poprzednicy, a dostajecie w twarz czymś zupełnie innym? Ja znam.
I tak, wiem, że (podobno) większości ludzi trzecia odsłona Strażników Galaktyki się podobała ale nie mnie. Poniżej streszczę dlaczego i nie będę się krępować ze spoilerami, więc jeśli jeszcze nie widzieliście filmu (a zamierzacie to zrobić) to do czasu obejrzenia trzeciej części powstrzymajcie się od czytania listy moich żali.
Jeśli Wam to jednak nie przeszkadza (albo macie gdzieś ten film i chcecie się dowiedzieć dlaczego narzekam) to zapraszam do dalszej lektury.
WKRACZAMY NA TERYTORIUM SPOILERÓW
W przeciwieństwie do poprzednich części ,,Strażnicy Galaktyki 3'' byli filmem ciężkim i w zasadzie przykrym. Nie wiem, jakim cudem, ale twórcom udało się dosłownie zarżnąć większość postaci - w sposób metaforyczny, rzecz jasna - tak skutecznie, że wcale nie jestem pewna czy kiedykolwiek będę chciała oglądać jeszcze coś z tej części marvelowskiego universum.
Główny Zły, znany jako High Evolutionary (Główny Ewolucjonista?), jest tak bezsensownie zły, że aż szkoda o tym pisać. O ile Thanos miał jeszcze jakieś motywacje, jakiś plan, jakieś wytłumaczenie tego dlaczego uznał, że dosłowna eksterminacja połowy Wszechświata to doskonały pomysł, tak nasz nowy antagonista był zły bo był zły, bo bycie złym i wynaturzonym jest fajne.
I dlatego też:
Okrucieństwo wobec zwierząt w ogóle stanowi sporą część tego filmu i jest prawdziwie bezsensowne, bo do niczego nie prowadzi. Służy tylko podkreśleniu tego, jak bardzo zły jest Główny Zły Bohater. I dlatego obserwujemy małe przerażone szopy, cierpienie Rocketa, który jeszcze wtedy nie miał imienia, inwazyjne operacje polegające na przyspieszonym procesie ewolucji przeprowadzonym w specjalnej komorze (którą szybko można zmienić w krematorium).
Ale jakby tego było nam mało, to jeszcze do tego możemy sobie poobserwować zwierzęta trzymane w małych, ciasnych, ciemnych klatkach i kilka zwierzęcych postaci, które zostały bardzo uczłowieczone - takie, które mają swoje nadzieje, marzenia i które są dla siebie nawzajem przyjaciółmi. Wiedzą, co to miłość, wiedzą co to oddanie, znają współczucie.
I, oczywiście, wszystkie umierają.
Wracając jednak do Głównego Ewolucjonisty:
Ogólnie samo przedstawienie antagonisty jako naukowca, podczas gdy jego metody i działania były irracjonalne, szalone, okrutne i opierały się bardziej na schemacie rzucania gównem w ścianę i czekania, aż się coś do niej przyklei, a nie na rzetelnych badaniach naukowych (albo chociaż na naukowej metodologii...) sprawiało, że otwierał mi się nóż w kieszeni.
Ale nie tylko Ewolucjonistą Strażnicy stali, prawda? No więc:
Jedynymi postaciami, które trzymały poziom byli Drax i Nebula. Drax po prostu był Draxem, ale zyskał w tym filmie dodatkową głębię, a Nebula od czasów pierwszej części zmieniła się tak bardzo i przeszła tak pozytywną przemianę (choć dalej ma swoje wady), że w pewnym momencie już po cichu liczyłam na to, że może zacznie kręcić z Quillem, ale nie, no bo Quill musi być bohaterem tragicznym, rozumiecie, i ma być nieszczęśliwy.
A samo zakończenie...
Niby spoko, ale. Ale po pierwsze, scena po napisach sugeruje nam, że możemy spodziewać się kolejnej części (o Boże, nie); a po drugie jak na to spojrzeć to w zasadzie zachowanie Strażników było równoznaczne z powiedzeniem ,,hej, Rocket, wiemy, że masz traumę bo straciłeś przyjaciół i było ci z tego powodu zajebiście smutno, no ale wiesz, mamy swoje sprawy na głowie, także ten, cześć''.
Więc tak. Nie podobało mi się, daję filmowi jakieś 4/10. Dodatkowy punkt za (Łajkę) Cosmo, która nie zginęła, ale przeżywa nowe przygody w Kosmosie. I jest dobrym pieskiem.
I za Blurpa, bo był sympatyczny i puchaty.