Zdawała sobie sprawę, że żyje tylko dzięki ucieczce, ale i tak dręczyły ją wyrzuty sumienia, że nie zrobiła więcej... Co jednak mogła, mała przestraszona dziewczynka?
Matula poleciła jej uciekać, ale Żaneta nie słyszała jej kroków za sobą. Dopiero przy chatynce zorientowała się, że las jest nieruchomy i milczący, nawet wiatr nie kołysał koronami drzew, nie zahukała sowa. Wydawał się nierealny, jakby znalazła się we śnie, a nie rzeczywistości i już nie wiedziała czy to mara, czy prawdziwy świat. Szczerzyły się do niej pnie, widziane w słabym poblasku księżyca w pełni. Ani śladu mamy. Żaneta wiedziała, że tej nocy miało wydarzyć się coś ważnego. Żelisława powiedziała, że buduje ich przyszłość, cokolwiek miało to znaczyć. Wezwała potężne leśne siły, by zapewnić im bezpieczeństwo, ale chyba coś poszło nie tak i Żaneta obawiała się, że matka nie wróci. Wsłuchiwała się w galopujące szaleńczo serce - zwalniało rytm, choć nadal szumiało jej w uszach i pulsowało w skroniach.
Usiadła na progu, objęła ramionami kolana i kołysała się delikatnie w przód i tył, jakby w objęciach rodzicielki. Przerażające drzewa napierały na nią, pochylały się, sięgały konarami, aż zaczął ją dławić strach, nie mogła jednak krzyczeć, ta zasada obowiązywała nawet teraz, pod koniec wojny (...)
Matula wróciła, gdy zaczęło świtać. Nie wyglądała jak ona, umorusana krwią i ziemią, z ręką owiniętą liśćmi paproci i przyciśniętą do wychudłej klatki piersiowej, zwieńczonej zwiędłymi piersiami. Szła na bosaka, suknię, ukradzioną specjalnie na tę okazję, miała w strzępach.
- Mamuś - szepnęła Żaneta.
Krew ścięła się w jej żyłach na widok pustego wzroku matki. Jakby ktoś zabrał z niego życie, cały sens istnienia, jakby nie pozostało nic wartościowego w duszy tej kobiety. A przecież uśmiechnęła się do niej, swojej córki, i wyciągnęła ręce.
- Żanetko, udało ci się uciec - powiedziała.
Poruszała się niczym żywy trup, z trudnością, jakby mięśnie jej stężały, jakby ciało nie chciało słuchać poleceń mózgu. Usiadła ciężko przy córce i Żaneta zauważyła, że nogi ma podrapane, a stopy stały się żywą miazgą z krwi i kości. Zaczęła płakać, matula objęła ją ramieniem.
- Teraz będziemy bezpieczne, Żanetko. Jeszcze nie czas wszystko wyjawić, ale w swoim czasie się dowiesz.
- Kio to był?
Miała na myśli tę postać z mchu, zakwitłych paproci, ściółki leśnej, której zarys jedynie widziała przez moment, chwilę, ale której sylwetka sprawiła, że włoski na ramionach i karku zjeżyły się ze zgrozy. Wyczuła, że to coś nadnaturalnego. Bała się tej istoty.
- Kobieca siła ucieleśniona w Dziewannę - odparła Żelisława cicho, jakby w tajemnicy. - Mroczna strona bóstwa. Żeńska energia. Można różnie ją nazwać, ważne, że silna to bogini, ochroni nas w odpowiednim czasie. Nie pozwoli zbliżyć się złym ludziom, przede wszystkim mężczyznom (...)