Zdrajca był tu, czaił się, zabił tuż pod naszym nosem. Nikt nie był bezpieczny, bo okazałem się zbyt słaby, niewystarczający. Nie ochroniłem ludzi mi bliskich. Matilde zbiegła ze schodów, słyszałem jej głos, ale nie usłyszałem kolejnego rozdzierającego krzyku. Zobaczyłem spojrzenie tak zmęczone, wyczerpane; każda strata osłabiała rodzinę. Przełknąłem rosnącą w gardle gulę. O nie, nie mogłem teraz się ugiąć. Musiałem pokazać, że jestem bestią, głazem, którego nic nie ruszy. Wmawiać sobie, że dam radę, to jedno, grzebać bliskich to już inna sprawa.
- Nie czuję pulsu, nie czuję! Gdzie ten pieprzony lekarz?! - Krzyk Adriany odbijał się echem od ścian korytarza.
Kolejne, jeszcze głośniejsze odgłosy kroków napływały z kilku stron, robiło się klaustrofobicznie. Spojrzałem na swoje czerwone dłonie, kogo miałem zabić, kto zdradził? Przez tyle miesięcy nadal tego nie odkryłem.
Jak w amoku podniosłem się z podłogi i wybiegłem na podwórko. Żwir wbijał mi się w gołe stopy. Deszcz padał, moczył skórę, spływał strużkami po nagim torsie i doskonale maskował to, co chciałem ukryć. Nie czułem zimna na zewnątrz, raczej w sobie. Maleńkie, lodowate igiełki porażki cięły mi wnętrzności. Wycelowałem odbezpieczoną bronią w górę i zacząłem strzelać, huk zagłuszał moje wycie. Tak, wyłem jak zwierzę, ranne i osaczone. Chciałem paść na ziemię, pierwszy raz nie obchodziło mnie to, czy moi ludzie widzą, jak rozpadam się na kawałki. Strzelałem, aż opróżniłem magazynek. W pobliżu było coraz więcej osób, spoglądali, może chcieli coś powiedzieć, zrobić.
Poczułem, jak w pasie obejmują mnie delikatne dłonie. Przyszła. Zawsze przy mnie stała, mimo że co chwilę okazywałem się dla niej skurwielem bez serca. Wracała, trwała obok... Nie zasługiwałem na nią.